poniedziałek, 22 lutego 2010

THE WALL MAN (Japonia, 2006)


CO PISZCZY W ŚCIANIE?

Legendy miejskie (urban legends) to jeden z najbardziej znanych elementów współczesnego folkloru. Uknuty przez amerykańskiego folklorystę Richard Dorsona w 1968 r. termin szybko zrobił międzynarodową karierę. Potrzeba wiary ludzi w niezwykłe, niesamowite, a czasem tylko dziwne zdarzenia okazała się tak silna, że bez znaczenia jest fakt, iż miejskie legendy odnoszą się do „faktów” posiadających jedynie pozory prawdy. Żyjemy w świecie, w którym liczy się „news”, „temat”, coś co pozwoli oderwać się od szarej rzeczywistości i codziennej rutyny. Coś, co zwróci w zabieganiu i pośpiechu, w którym żyjemy, naszą uwagę. Naprzeciw tym potrzebom wychodzi miejska legenda. Popularność tej współczesnej wersji staromodnej plotki jest rezultatem wszechobecności mediów. W dużej mierze dzięki nim urban legends rozprzestrzeniają się po świecie niczym wirusy, ulegając lokalnym mutacjom lub ostatecznie umierając naturalną śmiercią, wyparte przez inne „niezwykłe historie”. Niektóre "informacyjne wirusy" bywają groźne, a przy tym napędzają koniunkturę na określone dobra. Podczas epidemii SARS w Azji, pojawiła się informacja, że zupa z zielonej fasoli podobno chroni przed zakażeniem tę chorobą. Na skutek milionów połączeń doszło do zablokowania sieci komórkowej, a przy okazji do wzrostu cen tego warzywa.

Miejska legenda jest także tematem horroru Wataru Hayakawy, „The Wall Man” na podstawie mangi Daijirô Morohoshiego. Aczkolwiek mamy do czynienia z filmem grozy z Kraju Kwitnącej Wiśni, a to oznacza, że czeka nas spora dawka groteski, dziwności i niepokojącej niejednoznaczności. Bohaterem filmu jest młody fotograf Nishina, który spotyka się z reporterką telewizyjnego show, „Kącik plotek”, Kyoko. Pewnego razu kobieta otrzymuje informację o „człowieku-ścianie”, czyli istocie żyjącej w ścianach budynków. Zaintrygowana wraz z Nishiną postanawia zgłębić tę historię. Tymczasem podana do publicznej wiadomości opowieść o „wallmanie” wywołuję ogromne zainteresowanie widzów. Zaczynają się mnożyć relacje o spotkaniach z człowiekiem-ścianą. Manii ulega także Nishina, który obsesyjnie wykonuje zdjęcia ścian. W końcu – jak twierdzi nawiązuje – kontakt z tą tajemnicza istotą. Czy mężczyzna rzeczywiście odkrył tajemnicę „człowieka-ściany”, czy raczej popadał w kompletną paranoję?

Film Hayakawy w całkiem wierny sposób ukazuje narodziny oraz mechanizmy rozprzestrzenienia się miejskiej legendy. Mechanizm ów opiera się w dużej mierze na tym, co w psychologii społecznej określa się jako dowód społecznej słuszności.Istotę tego fenomenu psychologicznego najlepiej obrazuje prosty przykład z tłumem ludzi wpatrujących na niebie UFO. Jeśli tłum będzie odpowiednio liczny, to przypadkowa osoba, która dołączy do niego, może dostrzec na niebie latający spodek, nawet jeśli niebo będzie w rzeczywistości puste. Okazuje się bowiem, że aby ludzie w coś wierzyli nie jest konieczne, aby to „coś” istniało faktycznie. Wystarczy sugestia. Tym silniejsza, im więcej ludzi jej ulega. Plotka o „człowieku-ścianie” okazuje się być wyssana z palca. Wmyślili ją kamerzysta Kyoko, Nakamura oraz jego dziewczyna. Przekazali tę fałszywą informację reporterce, bowiem media mają nieograniczoną moc docierania do olbrzymiej publiczności, a im publiczność większa, tym siła przekonywania skuteczniejsza. Na tyle skuteczna, że Nishina zaczyna nie tylko wierzyć w istnienie „człowieka-ściany”, ale nawiązuje z nim kontakt.

Nie zapominajmy, że mamy do czynienia z horrorem, toteż w finale czeka nas niespodzianka. Przez cały film racjonalne i irracjonalne rozstrzygnięcie kwestii tożsamości tytułowego bohatera (duch, człowiek, urojenie?) ścierają się ze sobą. W filmie jest wiele ujęć wskazujących na obecność tajemniczej siły, która istotnie żyje w ścianach budynku. Nishina jest jednak przedstawiony jako człowiek, który traci panowanie nad sobą, ulega zbiorowej sugestii, popada w obsesję a w końcu traci kontakt z rzeczywistością. Ostatecznie jednak Hayakawa wybiera trzecie rozwiązanie: absurdalne, surrealistyczne (w znaczeniu dziwaczne) i w moim odczuciu nieprzekonujące. Nieprzekonujące, bo kropka, którą stawia nad całą opowieścią ukonkretnia, a raczej udziwnia cały obraz. Rozwiązanie zagadki wydaje się być wyrazem braku zdecydowania, czy pozostawić widza z przekonaniem, że ogląda historię szaleństwa czy pozostawić go z przekonaniem, że coś żyje w ścianach jego mieszkania i właśnie go obserwuje. Być może sposób jaki reżyser wybrnął z tego dylematu przypadnie niektórym widzom do gustu, mnie jednak wydał się niezbyt trafionym unikiem. O wiele lepszym posunięciem byłoby pozostawienie widza z własnymi domysłami.

„The Wall Man”, mimo wszystko jest kolejnym, interesującym horrorem z Kraju Kwitnącej Wiśni. Specyficzny, nie wolny od potknięć i nie za bardzo straszny, ale z pewnością godny uwagi. Wszak każdy z nas mieszka otoczony ścianami, a kto wie jakie licho w nich żyje i obserwuje nas ze swego wąskiego świata.

niedziela, 21 lutego 2010

LOST IN BEIJING (Chiny, 2007)


CHIŃSKA SHIZOFRENIA

Chińskie kino cieszy się zasłużoną renomą na świecie. Niewiele jednak brakował a krwawa Rewolucja Kulturalna (1966-76) zarządzana przez towarzysza Mao Ze Donga zniszczyłaby doszczętnie rodzimy przemysł filmowy. W latach 1967-69 nie powstał żaden film fabularny, a represje i czystki sprawiły, że wielu twórców kina uciekło do wolnego Hongkongu. Śmierć komunistycznego tyrana oraz wprowadzenie reform gospodarczo-społecznych w 1978 r. uratowało chińskie kino przed całkowitym upadkiem. Reaktywowano utworzoną w latach 60, Pekińską Szkołę Filmową, której pierwsi absolwenci nazwani zostali Piątą Generacją. To dzięki odważnym a jednocześnie artystycznie udanym filmom Chena Kaige, Zhanga Yimou oraz Tian Zhuangzhuang o chińskim kinie usłyszał świat. Sukcesy twórców Piątej Generacji kontynuują kolejne pokolenia filmowców, zwane stosownie Szóstą i Siódmą Generacją. Do tej ostatniej nieoficjalnie, gdyż młodzi twórcy nigdy nie stworzyli jednorodnej grupy, należy także Yu Li (ur. 1973). Ma w swym dorobku ledwie trzy filmy, ale wszystkie głośne i nagradzane na różnych międzynarodowych festiwalach. Reżyser „Zagubionych w Pekinie”, podobnie jak Lou Ye, („Suzhou”), czy Mai Lisi ("Takewondo"), nie podejmuje już w swych filmach tematów losów jednostki na tle wielkiej, okrutnej Historii, jak czynił to Yimou czy Kaige. Skupia się przede wszystkim na cenie, jakie płaci społeczeństwo za gospodarczą transformację i otwarcie się Chin na Zachód. Odważnie podejmuje wrażliwe tematy mniejszości seksualnych, niechcianych ciąż wśród uczennic, aborcji, czy tak jak w „Zagubionych w Pekinie” molestowania kobiet czy prostytucji. Artystyczna bezkompromisowość Li ściągała na niego nieustanne kłopoty z cenzura. Nie ominęły one także omawianego filmu. Początkowo cenzorzy wycieli 20 minut najbardziej kłujących władzę w oczy scen (m.in. wszystkie sceny erotyczne, sceny z prostytutką, szantażu itp.). Niepokorny reżyser zaczął emitować usunięte fragmenty filmu w Internecie, co wywołało reakcję urzędu cenzury, który nie tylko wycofał film z dystrybucji, ale zakazał na dwa lata uprawiania zawodu reżysera przez Yu Li. Przy okazji wypomniano twórcy, że pokazała na festiwalu w Berlinie swój film bez urzędowego pozwolenia. Możemy się bulwersować represjami władz, ale jest to sytuacja typowa dla współczesnych Chin. Z jednej strony mamy gospodarczą wolność, a z drugiej komunistyczny reżim gorliwie pilnuje by upojenie Zachodem nie uderzyło Chińczykom do głowy.

Ten długi wstęp wydał mi się konieczny, ponieważ głównym bohaterem „Zagubionych w Pekinie” są współczesne Chiny. Komunistyczno-kapitalistyczne Państwa Środka to dziwaczny twór. Krajobraz Pekinu wypełniają po brzegi imponujące, luksusowe wieżowce i wielopasmowe ulice, zatłoczone zagranicznymi autami a jednoczenie wegetujące, skazane na rychłe wyburzenie slumsowe dzielnice biedoty zasilane przez Chińczyków z prowincji przebywających do stolicy z nadzieją na lepsze życie. Ten cel przyświecał także bohaterom filmu Li: młodemu małżeństwu Liu Pingguo oraz An Kunowi. Mężczyzna pracuje jako czyściciel okien, a Liu zatrudnia się w salonie masażu u bogatego Chińczyka, Lin Donga. Wypełnione ciężką, nisko opłaconą pracą życie małżonków zmienia się diametralnie, gdy szef Liu, wykorzystując pijaną dziewczynę, gwałci ją, a pech sprawia, ze przypadkowym świadkiem tej sceny staje się An Kun. Wkrótce okazuje się, że Liu jest w ciąży. An Kun zaczyna szantażować Lina, ostatecznie dwaj panowie dochodzą do porozumienia. Liu urodzi dziecko a Lin dokona adopcji w zamian za stosowne odszkodowanie. Kiedy na świat przychodzi uroczy chłopiec sprawy przybierają zupełnie nieoczekiwany obrót.

Chiny, które pokazuje reżyser to jeden wielki targ, w którym autentyczne, międzyludzkie relacje zostają zastąpione przez handlowe transakcje. Bohaterowie nieustannie wręczają sobie pieniądze (m.in. z przeznaczeniem na łapówki), ustalają kwoty, umowy sprzedaży, nie cofają się nawet handlować ludźmi. An Kun sprzedaje własne dziecko i własną żonę. Lin cieszy się, że stanie się ojcem, choć dziecko sobie kupił. Pieniądze ustalają też niesprawiedliwą hierarchię, która daje jedynym nieograniczoną władzę (Lin mimo dokonanego gwałtu jest bezkarny, bo jednym z jego stałych klientów jest komendant milicji), a drugich skazuje na wegetacje na marginesie społeczeństwa. Nie chodzi jednak tylko o rozwarstwienie społeczeństwa, lecz także o zmianę jakości życia mieszkańców „nowych” Chin. Małżeństwo Lin Donga pogrążone jest w egzystencjalnej pustce. Małżonków łączy już tylko wspólne prowadzenie interesów. Lin zdradza małżonkę na prawo i lewo, ona nie może zajść w ciążę. Materialny sukces, który udało się im osiągnąć, wydaje się chwiejny. Z kolei Liu i An Kun ciągle są na dorobku, gnieżdżąc się w małym mieszkanku i marnując życie na pracę bez perspektyw, za marne grosze. Reżyser dorzuca jeszcze kilka pomniejszych wątków: wątek koleżanki Liu, która zostaje prostytutką i kończy obrabowana i zamordowana. Wątek próby aborcji, której początkowo chce poddać się bohaterka, lecz gdy natrafia na przerażoną klientką jednego z lekarzy dokonującego w prymitywnych warunkach zabiegu przerwania ciąży, rezygnuje. Już w prologu Li sygnalizuje jeszcze jedną patologię: szybki, płatny seks z uczennicą. Nic dziwnego, że cenzorzy drastycznie pocięli obraz, a przecież reżyser serwuje kilka śmiałych scen erotycznych, w tym scenę gwałtu. Tytuł filmu brzmi „Zagubieni w Pekinie” (oryginalny oznacza : „Jabłko”), ale równie dobrze mógłby brzmieć „zagubieni w Chinach”. Oglądamy bowiem zagubionych, samotnych ludzi, chińskie społeczeństwo na rozdrożu. Czy mieszkańcy Państwa Środka odnajdą się w schizofrenicznej rzeczywistości czasów transformacji?

Szczególnie interesujący wydaje się być portret kobiecych bohaterek filmu, które płacą największą cenę za gospodarczo-społeczną transformację. Li pokazuje, ze właściwie w sytuacji chińskich kobiet, które wieki temu skazane przez Konfucjusza na rolę służącej mężczyzn, mimo pozorów równouprawnienia, nadal pozostają utrzymankami mężczyzn. Spójrzmy na Liu. Masuje stopy bogatym mężczyznom, powściągliwie znosi wszystkie niedwuznaczne propozycje, w końcu zostaje zgwałcona (o co zostaje obwiniona), a potem „sprzedana” jako niania do niańczenia własnego dziecko, do którego odmawia się jej prawa. Ale sytuacja Wang Mei, żony Lina wcale nie jest lepsza. Otoczona luksusem czuje się jak w złotej klatce, w której zamknął ją niewierny małżonek. Wreszcie Xiao Mei, koleżanka Liu, która za to, że śmiała zaprotestować przeciw molestowaniu ze strony klienta zostaje wyrzucona na bruk, by w końcu zostać prostytutką i zakończyć tragicznie swe krótkie, smutne życie. Dlatego na wadze zyskuje finał. Liu w końcu bowiem podejmuje samodzielną, odważną decyzję. Dziewczyna w końcu dojrzała do przyjęcia całkowitej i pełnej odpowiedzialności za życie własne i jej dziecka.

Obojętnie jak odbierzmy obraz Li: czy jako portret społecznych przemian we współczesnych Chinach, czy tez jako wzruszającą, chciałoby się rzecz – życiową, opowieść o dojrzewaniu do roli matki, jest to film wart uwagi. Potwierdza on również, że słynne powiedzenie, iż każdy festiwal ma swego Chińczyka nie wzięło się z niczego. Wzięło się z godnej podziwu wrażliwości chińskich filmowców, którzy potrafią uchwycić kamerą bez propagandowych upiększeń kawał prawdziwego życia we współczesnym, niespokojnym świecie. Prawda ekranu? Ano prawda




A na deser jedna z najseksowniejszych chińskich gwiazd, Fang Bingbing

piątek, 19 lutego 2010

OWL AND THE SPARROW (Wietnam, 2007)


ZAGUBIENI W SAJGONIE

Sztuka mówienia szeptem we współczesnym kinie wydaje się być na wymarciu. Filmy muszą być krzykliwe, hałaśliwe, posługiwać się ostrymi, wyrazistymi środkami wyrazu. Nie wdają się w subtelności, tylko starają się widza przytłoczyć, wgnieść w fotel, zaszokować. Na szczęście egzotyczne kinematografie, takie jak wietnamska, wciąż jeszcze ufają w inteligencje i wrażliwość widza, nie traktując go jak dzieciaka z ADHD, którego nieustannie trzeba czymś zaskakiwać, by nie znudził się seansem. „Sowa i wróbel” („Owl and the Sparrow”) to rzadki przykład obrazu, który mówi szeptem, jest subtelny i ufa wrażliwości odbiorcy. Krótko mówiąc: wyjątkowy film.

Dziesięcioletnia Thuy pracuje w małej fabryczce bambusowych pałeczek u despotycznego wujka Minha. Wuj jest jedyną rodziną dla dziewczynki osieroconej po śmierci jej rodziców. Thuy ma jednak dosyć wykorzystywania przez chciwego krewnego i postanawia wyruszyć do pobliskiego Sajgonu (oficjalna nazwa Hochi Minh City). Aby przeżyć samemu w wielkim mieście sprzedaje róże i śpi nad brzegiem rzeki. Pewnego razu spotyka Lan, młodą, piękną stewardesę, która w przerwach między kolejnymi lotami, wdaje się w skazany na niepowodzenie romans z żonatym pilotem. Thuy poznaje także Haia, pracownika miejskiego ogrodu zoologicznego, który rozpacza po zerwaniu z dziewczyną. Każdy z trojga bohaterów czuje się nieszczęśliwy i samotny w gwarnym, tętniącym życiem Sajgonie. Za sprawą rezolutnej Thuy życie Lan oraz Haia ulegnie całkowitej zmianie. Tymczasem wuj Minh przybywa do miasta z zamiarem odnalezienia nieposłusznej bratanicy.

Prawdziwa rewelacja! Okazuje się bowiem, że sztuka filmowa może być jeszcze sztuką przez duże S. Wystarczy jedynie prostota, skromność oraz troje znakomitych aktorów, by powstał film, którego nie da się obejrzeć bez wilgotnych oczu. A czyż nie na tym polega rola sztuki, żeby wzbudzać emocje? Przy czym nie są to emocje wywoływane tanimi chwytami, prymitywnie i banalnie. Autentyczne wzruszenie, które towarzyszy nam podczas seansu, to rezultat w dużej mierze godnej podziwu umiejętność chwytania życia na gorąco, w sposób niezwykle naturalny, bezpretensjonalny i ujmujący. Czwartym bohaterem „Sowy i wróbla” jest bowiem Sajgon – ośmiomilionowa metropolia, w której łatwo zgubić drogę do samego siebie. Film Gaugera wpisuje się w nurt kina miejskiej alienacji, a zwłaszcza do takich filmów, jak „Miedzy słowami” czy „Lost in Beijing”. Zwłaszcza pierwszy z wymienionych ma wiele wspólnego z wietnamskim obrazem. Oba filmy unikają epatowania pesymistyczną wizją wyobcowania i zaniku międzyludzkiej komunikacji, natomiast pokazują, że dwoje samotnych ludzi w miejskim, anonimowym tłumie może się odnaleźć, jeśli bardzo tego pragnie.

Bohaterowie filmu Gaugera otwierają się na siebie, bo tego chcą, ale też dlatego, że łączy ich znajomość z Thuy - najważniejszej postaci w filmie. Młodziutka Thu Hu La w roli dobrej wróżki skutecznie swatającej Lan i Haia kradnie film swym dorosłym partnerom.. Jest naturalna, śliczna, urzekająca, odważna, sprytna, rozsądna, stanowcza i przejmująca. Zdobywa sympatię widza z łatwością, której mogłyby jej pozazdrościć największe aktorskie sławy. Miejmy nadzieje, że jeszcze w przyszłości będzie dane nam zobaczyć tę utalentowaną nieprofesjonalną aktorkę .Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że także dorośli aktorzy z wyczuciem wcielili się w grane przez siebie postacie, czyniąc je naturalnymi i wiarygodnymi, a tym samym bliskimi wyobrażeniom widzów. A nie było to łatwe, zważywszy na realistyczny sposób filmowania (cały film nakręcony został kamerą „z ręki”), który każdą sztuczność w grze aktorskiej obnażyłby z bolesną szczerością.

Czasem zarzuca się Gaugerowi sentymentalizm, ale nie przejmowałbym się tym zarzutem. Nie jest to sentymentalizm łzawy, lecz subtelny i mądry. Bo największą wartością „Sowy i wróbla” jest szlachetność przedstawionej historii. Po seansie filmu można odzyskać wiarę w ludzką dobroć i że ten, pędzący na złamanie karku świat, czasem udaje się zatrzymać. I wtedy okazuje się, że jest to całkiem przyjemne miejsce. Może właśnie z tego powodu publiczność festiwalu Kino w Pięciu Smakach w 2008 r. przyznała swą nagrodę skromnemu filmowi Stephena Gaugera.

środa, 17 lutego 2010

Nagość w koreańskim kinie




Na stronie portalu Hancinema.net poświęconego koreańskiemu kinu popularnemu natrafiłem na interesujący artykuł dotyczący kontrowersyjnego tematu nagości na ekranie. Słowo „kontrowersyjny” może się wydać zaskakujące, zwłaszcza jeśli odniesiemy je do współczesnego kina azjatyckiego. Wszak słynie ono z obyczajowej śmiałości, by przywołać przykład najbardziej wyrazisty, czyli japońskie „Imperium namiętności” (1976) Nagisy Oshimy – kino artystyczne wykorzystujące stylistykę filmu pornograficznego. Także inne azjatyckie kinematografie nie pozostają w tej materii w tyle: koreańskie „Lies” (1999), tajwańskie „Vive La`Amour” (1994) czy chińsko-amerykańskie „Lust, Caution” (2007). Słowo „kontrowersyjny” zyska jednak na znaczeniu, gdy spojrzymy na filmowe „momenty” oczami aktorek, którym przyszło w nich grać.


Kim Tae-yeon w "Lies" (1999)

W latach 60. i 70. koreańscy cenzorzy pilnowali z całą stanowczością dobrych obyczajów i wyłapywali wszelkie próby przemycenia scen seksu. Wiele ówczesnych gwiazd obawiało się „scen rozbieranych” i starało się unikać scenariuszy, w których grane przez nie postacie odsłaniały publicznie swe wdzięki. Ci jednak, którzy odważyli się zagrać bohaterów emanujących jawną erotyką, kończyło tak jak aktorka Lee Eun-shim, odtwórczyni tytułowej roli w głośnym „The Housemaid” (1960). Lee zagrała postać służącej, która uwodzi pana domu, truje dziecko oraz sypia z żonatym mężczyzną pod nosem chorowitej żony. W jednej ze scen Lee zrzuca z siebie szlafrok odsłaniając nagie ciało. Aktorka pokazuje tylko plecy, ale dla konserwatywnej Korei tamtego okresu był to widok szokujący. Publiczność autentycznie znienawidziła bohaterkę Lee, krzycząc podczas seansów: „zabij tę dziwkę!”. Świadczy to o kunszcie aktorki, ale paradoksalnie stało się końcem ledwie rozpoczętej kariery.


Lee Eun-shim w "The Housemaid"(1960)

Dziś koreańskie aktorki pokazują znacznie więcej niż nagie plecy, bo też czasy są bardziej liberalne a goliznę można zobaczyć nie wychodząc z domu, na ekranach telewizorów. Inna jest też motywacja, która przyświeca aktorkom gotowym rozebrać się przed obiektywem kamery. Traktują tego rodzaju sceny jak wyzwanie, dzięki któremu mogą potwierdzić swe aktorskie umiejętności i wykazać się poświeceniem i pasją w wykonywaniu zawodu. „Myślę o scenach nagości jako o najważniejszym wyzwaniu pozwalającym stać się prawdziwą aktorką” – twierdzi Eom Ji-won, która zagrała wiele tego rodzaju scen w „Tale of Cinema” Hong Sang-soo – „Po rozebraniu się przed kamerą, poczułam że mogę zagrać teraz każdą rolę”.


Jeon Do-jeon w "Happy End" (1999)

Nawet doświadczone aktorki, od wielu lat uprawiające aktorski fach często godzą się na odegranie scen erotycznych, by osiągnąć wyższy poziom aktorstwa. Jedna z najwybitniejszych koreańskich aktorek, laureatka nagrody na festiwalu w Cannes za występ w „Secret Sunshine”, Jeon Do-jeon nie miała oporów być zagrać śmiałą scenę miłosną w „Happy End”. Nie bez powodu porównuje się tę scenę z fragmentem kultowego filmu Jean-Jacques Beineix, „Betty Blue” (1986), w którym Jean-Hugues Anglade i Beatrice Dalle szaleńczo kochali się przed kamerą. Z kolei Kim Hye-soo, mimo czterdziestu lat na karku, wciąż piękna i seksowna, nie wahała się pokazać swego fanatycznego ciała w „Hypnotized”. Aczkolwiek Kim nawet zapięta po szyję emanuje niebywałym erotyzmem.


Kim Hye-soo w "Hypnotized"(2004)

Często jednak producenci bezdusznie wykorzystują nagość do celów marketingowych. Tego rodzaju sytuacja miała miejsce podczas promocji filmu „Lover”. Odtwórczyni głównej roli Seong Hyeon-ah otwarcie zaprotestowała przeciwko promowaniu filmu poprzez pokazywanie scen z nagą aktorką. „Zgodziłam się sfilmować tę scenę, bo była ona dobra dla filmu. Nie miałam pojęcia, że zostanie ona wykorzystana jak narzędzie reklamy filmu” –wyznaje Seong. I dodaje – „Nie jestem aktorką, która rozbiera się przed kamerą bez powodu”. Nauczona smutnym doświadczeniem Seong oświadczyła, że będzie unikać filmów pokazujących nagość.


Moon So-ri w "Bewitching Attraction"(2006)

Ciekawe stanowisko w kwestii golizny na ekranie prezentuje Moon So-ri, wybitna aktorka, która wstrząsnęła koreańskim kinem fenomenalną rolą niepełnosprawnej dziewczyny w „Oasis”. „Sceny nagości nie są dla mnie kłopotliwe. Ale są ludzie, którzy dopatrują się w nich czegoś więcej” – twierdzi aktorka, która odegrała zarówno w „Oasis” jak i w komedii „Bewitching Attraction’ śmiałe sceny. „Chciałabym, aby ludzie brali te sceny takimi jakie one są i więcej o nich nie dyskutowali.”


Lee Eun-joo w "The Scarlet Letter" (2004)

Skrajnym przypadkiem negatywnego wpływu ekranowej erotyki na prywatne życie aktorki jest Lee Eun-joo. Koreańczycy byli zszokowani, gdy młoda, obiecująca aktorka popełniła samobójstwo. W pożegnalnym liście sugerowała, że wpływ na jej dramatyczną decyzję miał m.in. stres związany z rozbieraniem się przed kamerą. W ostatnim filmie, w którym wystąpiła, „The Scarlet Letter” znajduje się obszerna scena erotyczna. Rodzina aktorki pozwała nawet twórców filmu o przyczynienie się do samobójczej śmierci Lee, lecz ostatecznie nie udało się ustalić bezpośredniego związku między rozbieraną rolą a tragicznym zakończeniem życia przez aktorkę.


Kang Hye-jeong w "Oldboy`u"(2003)

Interesującym przypadkiem jest aktorka Kang Hye-jeong, którą wielu widzów może pamiętać z roli Mi-do w słynnym „Oldboyu” Park Chan-wooka. Stosunek Kang do scen nagości jest interesujący, bowiem w przeciwieństwie do wielu młodych aktorek, nie traktuje ich jako prostego środka do stania się „idolem”. Aktorka już w swym debiucie, w „The Butterfly” odważyła się rozebrać przed kamerą. Potem uczyniła to jeszcze we wspomnianym „Oldboyu”, lecz za każdy razem sceny były umotywowane, a dzięki występom w nich udowodniła, że nie jest jedynie celebrytką a aktorką z powołania.


Jung Suh w "Green Chair"(2005)


Istnieje jednak pokaźna liczba aktorek, których roznegliżowanych raczej nie zobaczymy na ekranie. Przyjęły bowiem strategię konsekwentnego unikania propozycji rozbieranych ról. I tak na przykład gwiazda koreańskiego kina, Jeon Ji-hyeon, znana z filmowych przebojów „Il Mare” i „My Sassy Girl”, ma w kontrakcie zapisany nawet zakaz pokazywania scen pocałunków z jej udziałem. W odpowiedzi zawiedzeni krytycy (nie dziwię się im) nazwali Jeon „aktorką bez duszy” a dwa ostatnie koreańskie filmy aktorki przepadły u publiczności. Podobną strategię przyjęła Kim Ji-soo, doświadczona aktorka, pamiętna ze znakomitej roli w „This Charming Girl”. Kim mówi wprost: „Nie chcę brać udziału w scenach erotycznych, żeby udowadniać moje poświecenie dla zawodu aktorki, które zawsze miałam.’


Seong Hyeon-ah w "Lover" (2005)

Trzeba jednak wyraźnie stwierdzić, że niekiedy obecność „momentów” jest konieczna ze względu na fabułę, bo czyni motywacje bohaterów wiarygodniejszą. Większość aktorek rozumie tę zależność miedzy końcowym efektem a koniecznością odsłonięcia na kilka minut swego ciała. Rzecz jasna, sceny nagości mają sens tylko wtedy, gdy są one bezwzględnie niezbędne dla wymowy filmu. Krytyk filmowy, Jeon Chan-il zauważa: „Reżyserzy i aktorki powinni pamiętać, że sceny nagości nie mają znaczenia tylko dla nich i publiczność zaakceptuje je tylko wówczas, jeśli znajdą się w filmie z uzasadnionego powodu”.

Na podstawie artykułu z www.hancinema.net

Na deser pikantna scena z Kim Hye-soo z filmu HYPNOTIZED (2004)

wtorek, 16 lutego 2010

THE SEVENTH CONTINENT (Austria, 1989)



ŻYCIE JEST FASADĄ

„Siódmy kontynent” („The Seventh Continent”) to pełnometrażowy debiut Michaela Haneke. Zainspirowany prasowym artykułem o tajemniczym, zbiorowym samobójstwie pewnej zamożnej rodziny stanowi również pierwszą część „trylogii galaktycznej” (obok „Benny`s Video” i „71 Fragments of a Chronology of Chance”). Co łączy te trzy filmy? Bezlitosna krytyka austriackiej klasy średniej, której przedstawiciele wiodący bogate i bezproblemowe życie zostają poddani brutalnej konfrontacji z dramatyczną sytuacją – zbrodnią, utratą bliskiej osoby, zanikiem rodzinnych więzów. Haneke kreuje wydarzenia, które zmuszają bohaterów do odsłonięcia swych prawdziwych twarzy, do zerwania z fasadą sztucznego szczęścia i ułudy, do życia autentycznie przeżywanego. W filmach Haneke, a także w jego odważnym debiucie, bohaterowie okazują się być wyalienowani, samotni, zżerani przez emocjonalną pustkę, niezdolni do nawiązania głębszych relacji. Materialny dobrobyt jest odwrotnie proporcjonalny do ich duchowego ubóstwa. Filmy z „trylogii galaktycznej” kończą się bardzo podobnie. Klęską bohaterów.

W „Siódmy kontynencie” znajdziemy zatem kolejny (a chronologicznie pierwszy) obraz rodziny na granicy złamania. Georg, głowa rodziny Schober`ów właśnie otrzymał propozycję objęcia nowego stanowiska, co wiąże się ze znacznie lepszymi perspektywami, przede wszystkim finansowymi. Anna zatrudniona jest w zakładzie optycznym, ale zajmuje się domem, wychowaniem jedynej córki Evy. Cała rodzina mieszka w pięknej, uroczej dzielnicy domków jednorodzinnych. Krótko mówiąc Schoberom powodzi się znakomicie. A jednak już od pierwszych kadrów Haneke sygnalizuje, że z rodzinnym światem bohaterów jest coś nie tak. Niepostrzeżenie zaczyna wkradać się weń rutyna i monotonia. Codzienna pobudka o szóstej rano, mycie zębów, budzenie Evy, karmienie rybek, podwiezienie dziewczynki do szkoły a następnie Anny do zakładu i od lat wciąż to samo miejsce na parkingu przed firmą Georga. Koniec dnia również odbywa się wedle niezmiennego rytuału. Kolacja, położenie Evy do łóżka, krótka modlitwa i od lat wciąż ta sama prośba dziewczynki, by matka nie gasiła światła. I od lat ta sama, odmowna odpowiedź. Obserwujemy Schoberów przez trzy lata, lecz w tym okresie nie wydarza się nic co wyrwałoby bohaterów coraz bardziej zatracających się w bezdusznej celebracji wciąż tych samych czynności. Pospieszny seks, kolacja z cierpiącym na depresję bratem Anny, która nieoczekiwanie kończy się wybuchem płaczu mężczyzny (zapewne spowodowanym atmosferą kolacji). Wyjazd zza miasto, bezmyślne gapienie się w telewizor i niespełnione marzenie o Australii, tytułowym siódmy kontynencie, symbolizującym tęsknotę za życiem pełnym autentyzmu i pasji. Właściwie jedynym godnym uwagi wydarzeniem staje się „wybryk” Evy, która podczas szkolnych zajęć zaczyna udawać niewidomą. Wydarzenie to jest także czytelną aluzją do ślepoty rodziców dziewczynki, którzy udają, że nie widzą jak ich życie pogrąża się w marazmie i stopniowo umiera.

Udawana ślepota Evy staje się również sygnałem do gwałtownych zmian dotychczasowej egzystencji bohaterów. Georg zwalnia się z pracy, sprzedaje samochód, małżonkowie wybierają z banku wszystkie oszczędności, Eva zostaje pod pretekstem nagłego zachorowania zwolniona przez matkę ze szkoły. Schobreowie zamierzają wyjechać do Australii, lecz w rzeczywistości starają się uciec przez pustką bogatej, sytej egzystencji. Zamykają się w swoim domu, odłączają telefon i przystępują do systematycznego niszczenia wszystkich zgromadzonych dóbr: ubrań, mebli, ścian i glazury. Z pogromu, który urządzają przedmiotom, które niegdyś obsesyjnie nabywali ostaje się – co charakterystyczne – telewizor.

Finał filmu łatwo przewidzieć. Wspominałem już o tym – klęska, która spotyka bohaterów jest tym bardziej dotkliwsza, że bohaterowie podjęli przecież dramatyczną, rozpaczliwą próbę wyzwolenia się z paszczy konsumpcjonizmu. Wypowiedzieli mu otwartą, bezkompromisową wojnę, lecz i tak przegrali. „Siódmy kontynent”. jak niemal wszystkie filmy Haneke, nie daje widzom prostych recept i oczywistych rad, jak żyć, by być szczęśliwym i spełnionym. Filmy Austriaka pozostawiają widza z mnóstwem pytań, na które sam musi poszukać odpowiedzi. Kusząca jest jednak najprostsza interpretacja, jaka przychodzi na myśl po obejrzeniu debiutu Haneke. Oto bowiem okazuje się, że zniszczenie materialnej fasady szczęścia równoznaczne jest ze śmiercią, bowiem owa fasada tak głęboko wrosła w egzystencje bohaterów, że stała się istotą ich życia. Jest to myśl skrajnie pesymistyczna, ale dopuszczalna w kontekście całej przedstawionej historii.

„Siódmy kontynent” jest obrazem trudnym w odbiorze, bowiem także na poziomie realizacji austriacki reżyser jest bezkompromisowy. Przy czym forma zastosowana przez niego pozostaje w konsekwentnej zależności z treścią. Haneke na przykład przez dwadzieścia pierwszych minut w ogóle nie pokazuje twarzy bohaterów, natomiast wypełnia kadry przedmiotami - radiobudzikiem, klamką, szczoteczką do zębów, drzwiami garażu itp.. W ten sposób tworzy wrażenie osaczenia bohaterów przez konsumpcyjne dobra, a także podkreśla rutynę i pustkę dnia codziennego. Na dodatek reżyser stosuje długie, statyczne ujęcia i jak ognia unika wszelkich filmowych atrakcji w rodzaju nietypowego kąta widzenia kamery czy efektownej panoramy. Pod tym względem „Siódmy kontynent” jest obrazem wyzywająco ascetycznym, ale owa surowość pozwala wydobyć zaskakującą emocjonalną intensywność kadrów. W pamięci widzów z pewnością pozostanie wstrząsająca scena, gdy Anna podaje córce do wypicia zabójczy koktajl z różnych, rozpuszczonych leków. Całej scenie zaś towarzyszy dobiegający z telewizora glos Jennifer Rush, śpiewającej mega hit lat 80. „The Power of Love”. Najbardziej przejmujący moment filmu! Interesująca jest jednak wypowiedź Haneke, który opowiadał, że podczas projekcji festiwalowych fragmentem, który budził największe zgorszenie widzów nie była wcale scena podania trucizny własnemu dziecku, lecz moment podczas, którego bohaterowie spuszczali w muszli klozetowej wszystkie swoje oszczędności. W kontekście fabuły filmu - wymowna reakcja widzów. I dowód, że historia, którą opowiedział Haneke nie jest jedynie fikcją. My naprawdę żyjemy w świecie, w którym pieniądze stanowią większą świętość niż życie niewinnego dziecka.

Scena otrucia Evy

niedziela, 14 lutego 2010

AN EMPRESS AND THE WARRIORS (Hongkong / Chiny, 2008)


WALENTYNKOWA CESARZOWA

Ching Siu-tung, reżyser „Cesarzowej i wojowników”, zasłynął jako twórca kultowych „Chińskich duchów” („A Chinese Ghost Story”, 1987) – niezwykłej mieszanki kina wu xia, komedii i horroru o duchach. Ching jest również jednym z najlepszych tzw. martial arts. director, czyli reżyserem scen walki. Swój talent w tej dziedzinie zaprezentował tworząc niewiarygodną choreografię do słynnych filmów wu xia Zhanga Yimou – „Hero” oraz „Dom latających sztyletów” oraz do wielu filmów Tsui Harka, hongkońskiego mistrza kina kopanego. Ching reżyserował także sceny walki w omawianym filmie, lecz tym razem zafundował widzom bardziej realistyczne, choć wciąż imponujące potyczki bohaterów, przede wszystkim z użyciem mieczy.

Akcja „Cesarzowej i wojowników” rozgrywa się bowiem w okresie historycznym znanym jako Okres Dziesięciu Królestw (907-960 n.e.). Królestwa te powstały w południowej części Chin i jednym z nich było państwo Yan. I na tym kończy się historia w filmie Chinga – reszta to już fikcja. Po skrytobójczej śmierci króla Yan rządy przejmuje jego córka, księżniczka Feirei co wzbudza zawiść w podstępnym i żądnym władzy siostrzeńcu monarchy. Nasyła na młodą cesarzową tajnych zabójców, ci zaś ranią ją podczas pogoni za Feirei. Dziewczyna trafia do żyjącego w lesie trudniącego się ludową medycyną, Duan Lanquan – niegdyś członka okrutnej kasty bezlitosnych wojowników, który miał dość wojen i mordowania. Pod wpływem rozkwitającego uczucia miłości do Duana księżniczka zmienia swe wojownicze usposobienie i zaczyna inaczej patrzeć na świat i zarządzanie państwem. Sielanka nie trwa jednak długo. Ojczyna – otoczona przez wrogie wojska i targana wznieconym przez siostrzeńca króla buntem – jest w potrzebie. Feirei stanie przed dramatycznym wyborem: szczęście osobiste czy obowiązki wobec kraju?

Podczas oglądania najnowszej produkcji Chinga po głowie chodziło mi wciąż jedno słowo: „ładny”. Bo ten film właśnie taki jest. Pełen pięknych, zachwycających chińskich plenerów , pięknych duchowo i fizycznie bohaterów, którzy postępują tylko szlachetnie i mądrze, a także pięknego, romantycznego uczucia miłości, które łączy Feirei i Duana. Owszem nie brak w tym filmie niegodziwców i łajdaków a szczęście bohaterów co chwila zostaje wystawiane na próbę przez ciągłe bitwy, bunty i niecne knowania. Co więcej zwycięstwo Dobra, które dla każdego oglądającego jest tak oczywiste jak dzień i noc, okupione zostaje ofiarami. A jednak „Cesarzowa i wojownicy” są ładnym filmem. Urzeka, paradoksalnie, prostota, a nawet naiwność całej przedstawionej historii. Żadnego skomplikowania, żadnej ambiwalencji i niejednoznaczności w zachowaniu postaci. Czy zatem film Chinga jest banalny i błahy? Z całą pewnością nie, jeśli potraktujemy go jako baśń historyczną, w której rajce dobra i zła porozdzielane są jedynym pociągnięciem scenariuszowego pędzla. Baśń jest przepięknie sfilmowana, niektóre sceny odznaczają się poetycką urodą, sceny batalistyczne trzymają wysoki poziom chińskich superprodukcji (a wiec tysiące prawdziwych, a nie komputerowych żołnierzy, rozmach i dramaturgia), a sceny walki, choć ustępują tym znanym z filmów Zhanga Yimou, są zrealizowane po mistrzowsku. Krótko mówiąc „Cesarzowa i wojownicy” ogląda się z przyjemnością. Zakłóca ją nieco zbędny patos, który pojawia się pod koniec filmu (scena walki gen. Myuonga z setkami przeciwników).

W dobie filmów epatujących przemocą i moralną ambiwalencją, film Chinga nieoczekiwanie wyróżnia się przejrzystością, wiarą w heroizm jednostki (kto chce niech doszukuje się politycznych aluzji) oraz romantycznym obrazem miłości – czystej, niewinnej i pięknej. Właśnie przez wątek romansowy – wyjątkowo obszernie rozbudowany – śmiało można polecić „Cesarzową i wojowników” na walentynkowy wieczór we dwoje. Gwarantuję: ukochana wypłacze się Wam w rękaw jak nigdy wcześniej.

czwartek, 11 lutego 2010

MOTHER (Korea Płd, 2009)


MATCZYNA MIŁOŚĆ JEST ŚLEPA

Chyba najtrudniejszym momentem w karierze każdego twórcy jest sytuacja, która ma miejsce po odniesieniu olbrzymiego sukcesu. Jak udźwignąć ciężar sławy? Jak spełnić o wiele wyższe niż poprzednio oczekiwania widzów? Jak przeskoczyć wysoko ustawioną poprzeczkę własnego osiągnięcia? Z tego rodzaju dylematami zapewne musiał zmierzyć się koreański reżyser Bong Joon-ho, twórca megaprzeboju azjatyckiego kina – „The Host – Potwór”. Film zarobił na świecie ponad 87 mln dolarów (przy budżecie 11 mln dolarów), a w rodzimej Korei ustanowił frekwencyjny rekord – ponad 13 mln widzów. Imponujące wyniki jak na produkcję niehollywoodzką, ale zobowiązujące. Od autora takiego sukcesu wymaga się kolejnych sukcesów. Jak Bong poradził sobie z tą presją? W najprostszy sposób: jego następny pełnometrażowy film, którym jest omawiana „Matka”, w niczym nie przypomina widowiskowego „The Host – Potwór”. No prawie w niczym. Jeśli się dokładniej przyjrzeć najnowszemu dziełu Koreańczyka, to okaże się, że pozostał on wierny wielu swoim ulubionym tematom i bohaterom.

„Matka” przypomina pod pewnymi względami doskonałą „Zagadkę zbrodni”(2003). Akcja rozgrywa się w prowincjonalnym miasteczku, gdzie wszyscy znają wszystkich. Senną atmosferę przerywa wiadomość o odkryciu zwłok miejscowej uczennicy Ah-jung. Morderstwo? Mieszkańcy bardziej niż przerażeni są podekscytowani. Lokalna policja wszczyna śledztwo, ale jak wiemy choćby ze wspomnianej „Zagadki zbrodni” – daleko jej do pełnego profesjonalizmu. Za kratki trafia Do-joon, umysłowo opóźniony, jedyny syn tytułowej bohaterki. Matka chłopaka jest głęboko przekonana, że chłopak nie mógł popełnić zbrodni. Przecież nie skrzywdziłby nawet muchy, a co dopiero niewinnej dziewczyny. Gdy zawodzą oficjalne metody i urzędy służąc obronie praw osób niesłusznie oskarżonych, wszczyna własne, matczyne śledztwo.

Niezwykły film! Cudownie udana mieszanka humoru, wzruszenia i napięcia, rewelacyjna gra sześćdziesięciodziewięcioletniej Kim Hye-ja w roli matki oraz bezbłędna reżyseria Bonga to największe atuty najnowszego filmu twórcy „Zagadki zbrodni”. No i scenariusz, który reżyser napisał wspólnie z Park Eun-kyo - pełen zabawnych, wzruszających i trzymających w napięciu scen, grających na uczuciach widzach z inteligencją i wdziękiem. Zagadka kryminalna, która jest największym wabikiem przykuwającym uwagę widzów aż do przewrotnego, ironicznego finału pozostaje nierozwiązana. Choć pozornie po drodze zostaje kilkakrotnie odkryta. Ale wątek kryminalny jest jedynie pretekstem do zaprezentowania żywego i dalekiego od banału portretu prowincjonalnej Korei. Twórca kreśli ten portret błyskotliwie, z lekkością piórka i z sympatia dla swoich bohaterów uwikłanych w lokalne układy i afery.

Gwiazdą filmu jest Kim Hye-ja, ale brawa należą się także reżyserowi. Rzadko możemy zobaczyć we współczesnym kinie aktorki, które przekroczyły pięćdziesiąt lat w głównych rolach. Bong nie oglądał się jednak na innych i trafił w dziesiątkę, obsadzając Kim w swym filmie. Aktorka, która w swej karierze ma przede wszystkim występy w telewizyjnych dramach (serialach), uczyniła wszystko, by nie zawieść zaufania reżysera. W filmie odgrywa prawdziwy, aktorski koncert emocji. Jest zabawna, okrutna, irytująca, wzruszająca (scena, gdy chce przekupić policjanta ziołami, z których słynie w okolicy), uparta, nieznośna, sprytna i nade wszystko zdeterminowana tak, jak potrafi być tylko matka. Z pomocą błyskotliwego scenariusza Kim stworzyła jeden z najbardziej zapadających w pamięć portretów kochającej matki w kinie ostatnich lat. Aktorka wraz z reżyserem dowodzą wykreowaną przez siebie postacią czegoś jeszcze. Powiedzenie, że matczyna miłość bywa ślepa czasem może przybrać dramatyczną dosłowność.

Nie zapominajmy jednak o pozostałym zespole aktorskim. Przede wszystkim o Won Binie w roli ociężałego umysłowo Do-joona i głównego podejrzanego. Zagrać głupka wydaje się dziecinnie proste, lecz w rzeczywistości trzeba sporo talentu, żeby nie przesadzić. Won sprostał temu zadaniu. Zdobywa naszą sympatię na dzień dobry.

Właściwie trudno wskazać jakieś słabsze punkty, bo także na drugim planie dzieje się wiele (wątek Ah-jung, kilka celnych scen rodzajowych, zwłaszcza scena wizji lokalnej, która gromadzi całe miasteczko.) Zasłużenie „Matka” zdobyła prestiżową nagrodę Blue Dragon Award dla najlepszego filmu 2009 r. a Kim Hye-ja otrzymała wyróżnienie dla najlepszej aktorki na Asia Pacific Film Festiwal. 

wtorek, 9 lutego 2010

W krzywym zwierciadle: SADAKO


IMIĘ I NAZWISKO:
Sadako Yamamura

IMIONA RODZICÓW:
Shizuko oraz Heichahiro Ikuma, profesor psychologii, domniemany ojciec

MIEJSCE ZAMIESZKANIA:
Dno lodowatej, wilgotnej, kamiennej studni

WIEK:
Niesprecyzowany. Dziecięcy lub młodzieńczy.

WYGLĄD:
Długie czarne włosy, zasłaniające twarz, białe, długie i powłóczyste szaty.

ZNAKI SZCZEGÓLNE:
Wytrzeszcz oka. Zawłosiona twarz.

ZAWÓD:
Straszydło

WYSTĘPOWANIE:

Siedem filmów pełnometrażowych (w tym dwa amerykańskie remake`i oraz jeden koreański), film telewizyjny, dwa seriale, trzy książki, siedem komiksów (manga), gra komputerowa, słuchowisko, park rozrywki oraz niezliczona ilości horrorów zawierajacych klony Sadako.

OSIĄGNIĘCIA ZAWODOWE:
Najsłynniejsza filmowa zjawa, ikona azjatyckiego horroru, propagatorka japońskiego folkloru, promotorka długich, prostych włosów, chodząca (czołgająca się ) reklama japońskich telewizorów, znana reżyserka niskobudżetowych filmów wideo, aktywna działaczka na rzecz studni głębinowych oraz twarz firmy „Przeklęte kałuże”.

KREWNI:
W linii literackiej:
- wodne bóstwo En no Ozonu,
- Shizuko (matka)
- Heichahiro Ikuma (domniemany sprawca ciąż/y)
- bohater/ka „Gry pozorów” (dla niewtajemniczonych: seksowna dziewczyna z mniej seksowną męską pozostałością między nogami).
W linii filmowej:
- bogini Izanami (pierwsze w historii mściwe babsko),
- duchy z kategorii yūrei (dusze zmarłych przyłapane na falstarcie), a zwłaszcza onryō (mściwe dusze)
- Oiwa-san ( zmarła żona samuraja po ekstrakcji gałki ocznej)
- Okiku (zmarła służąca samuraja wyłażąca ze studni)
W linii pozafikcyjnej:
- Sadako Takashi ( prawdziwa postać, dziewczyna, która potrafiła robić fotki myślą, na serio)
- Sadako Saseki (także prawdziwa, znana japońska rzecznika na rzecz pokoju na świecie)

KRÓTKI ŻYCIORYS:
Sadako Yamamura urodziła się w 1947 r. na wyspie Izu. Istnieją jednak sprzeczne informacje co do jej dalszych losów. Według niejakiego Suzukiego Kôji Sadako była dzieckiem kochanym, miłym i mądrym. Za drobną opłatą (którą w całości zgarniała chytra matka) przepowiadała mieszkańcom wyspy wybuchy miejscowego wulkanu, tudzież inne miejscowe atrakcje. Z dzieciństwa Sadako szczególnie miło wspominała pokaz, który matka wraz z jej kochankiem urządzili dziennikarzom. Ot, taki rodzinny David Coperfield Show. Publiczność głośnymi gwizdami i okrzykami „szarlatanka!” wyraziła swoje uznanie dla matki Sadako i jej faceta. Mimo tego rodzicielka skoczyła do morza z klifu. Zdecydowanie nie umiała jednak pływać. Tymczasem Sadako wyrosła na śliczną japońską pannę i postanowiła zostać aktorką, by w filmach o niej nie musiał grać ktoś inny. Przygoda z teatrem zakończyła się niemiło, zwłaszcza dla jego kolegi, po tym jak wyszło na jaw, że Sadako jest bardzo wstydliwa. A faceci to świnie. Dziewczyna odkryła coś jeszcze: że wystarczy małe wytrzeszczonko oka, a można kogoś ukatrupić. Zamiast jednak korzystać z tego daru losu, Sadako zaczęła popadać w depresje, a potem… W każdym razie dziewczyna założyła undergroundową wytwórnię eksperymentalnych filmów wideo, „Studnia” i stała się gwiazdą kina.

Według niejakiego Nakaty Hideo życiorys Sadako przebiegał podobnie, ale jednak nie tak znowu bardzo podobnie. Otóż matka w tej wersji, wiedziona matczynym instynktem, wyczuła, że dziewczynka jest lekko upośledzona (nie mówi, stoi tylko tak z włosami na twarzy i czasem strzeli z oka kładąc każdego trupem). Z troski o przyszłość dziecka pozostawiła je w jaskini zalewanej przez morze, lecz w ostatniej chwili zreflektowała się, że może na dziecku-dziwolągu zarabiać. Ba! Ale jak, skoro mieszkańcy rodzinnych okolicy bali się dziecka (i Japończycy chcieli wygrać wojnę?). Marzenia matki Sadako zostały całkowicie pogrzebane, gdy podczas pokazu rzekomych umiejętności iluzjonistycznych, okazało się, że to szopka, panie!, a nie iluzja (już nie mówiąc o parapsychologii). Mała gówniara, które tyle zdrowia napsuła swej kochającej matce, ubiła jednego pismaka i jej lewy tatuś (znany już nam prof. Ikuma) musiał spuścić dziecku łomot i przy okazji spuścić dziewczynkę do studni. Na wszelki wypadek zamurował wyjście. Ale gdzie tam! Bezczelny bachor ojca (rzekomego) i matki nie usłuchał i po trzydziestu latach taplania się w wodzie wypełzł ze studni. Zresztą to nie było tylko taplanie. Sadako rozkręciła wypożyczalnie filmów wideo, podpisała kontrakt na reklamę telewizorów, założyła klub wspinaczki paznokciowej oraz podpisała jeszcze jeden kontrakt: na filmy z jej udziałem.

ROKOWANIA NA PRZYSZŁOŚĆ:
Sadako zawsze marzyła o karierze zawodowego straszydła. Ale nie jakieś tam czupiradło, uganiające się za ludźmi w jakimś podrzędnym filmidle. Ona chciała być gwiazdą, o której usłyszałby cały świat. I usłyszał. Musiała się wprawdzie sprzedać amerykańskim producentom za dolary, ale cel osiągnęła. Dziś małe dzieci noszą jej imię a ona sama mieszka na Beverly Hills, w pięknej, marmurowej studni i na zestawie kina domowego ogląda swe najlepszy występy. Chichocze, spoglądając na młode straszylątka, starające się ją nieudolnie naśladować.
Na przykład takie jak to na tym filmiku:



PS. Dla tych, którzy chcieliby się dowiedzieć czegoś o Sadako w formie bardziej tradycyjnej i poważnej, a jeszcze się nie dowiedzieli:
http://www.theringworldforum.com/index-2.html

poniedziałek, 8 lutego 2010

GALERIA SMSO

Przeglądając sieć natrafiam co chwila na różnego rodzaju niezwykłe i niesamowite zdjęcia i grafiki. Galeria SMSO (strach ma skośne oczy)powstała po to by cześć z tych prac zademonstrować na moim blogu.
Na początek kilka fotografii autorstwa naszej redakcyjnej koleżanki, Joanny Konik z portalu Horror Online. Zdjęcia publikuje za zgodą autorki.





THE REBEL (Wietnam, 2006)


VIETNAM EXPRESS

Kino wietnamskie, poza bywalcami festiwalu Kino w Pięciu Smakach, jest w Polsce niemal nieznane. A tymczasem kinematograf we Wietnamie pojawił się za sprawą Francuzów już w 1905 r., zaś regularna produkcja filmowa rozpoczęła się w latach 40. ubiegłego wieku. W 1963 r. otwarto w Hanoi Państwową Szkołę Filmową, choć większość ówczesnych twórców filmowych uczyło się zawodu w radzieckim WGiK-u. Niestety filmy, które powstawały we Wietnamie, z małymi wyjątkami, prezentowały wątpliwy poziom artystyczny, będąc w istocie komunistycznymi agitkami. Wietnamczycy wyspecjalizowali się zwłaszcza w produkcji dokumentalnej. W latach 1954- 1975 powstało ponad trzysta dokumentów, przy jedynie trzydziestu sześciu filmach fabularnych. Zmiana nastąpiła na początku lat 90. XX wiek, wraz z reformami gospodarczo-społecznymi. Kino wietnamskie sięgało po bardziej zróżnicowane gatunki i tematy a na czołowego twórcę, nie tylko rodzimej kinematografii, wyrósł Tran Ahn-Hung, reżyser wyrafinowanych dramatów psychologicznych - „Zapach zielonej papai”, „Rikszarz”, oraz „Schyłek lata”. Znamienne, że ten najsłynniejszy wietnamski filmowiec realizuje swoje filmy we Francji. Znamienne, ponieważ we Wietnamie, choć powstają obrazy kręcone przy wyłącznym udziale miejscowego przemysłu filmowego, większość stanowią koprodukcje z innymi państwami najczęściej z Francją (np. „Kochanek” Jean-Jacques Annuda), a od niedawna także z USA (np. horror „Dusze”). Są jednak wyjątki. Na przykład „The Rebel”- najdroższy, kosztujący ok. 3 mln dolarów film, będący też największym komercyjnym sukcesem wietnamskiej kinematografii. Ale czy można się dziwić, ze rodzima publiczność tłumnie zapełniała sale? Skoro Wietnamczycy stworzyli prawdziwe filmowe cacko.

Akcja filmu rozgrywa się w 1920 r. i skupia się na trójce wyraziście nakreślonych, pełnych życia bohaterach. Cuong jest tajnym agentem na usługach francuskiej policji, gdyż Wietnam od 1883 r. był kolonią zarządzoną przez Francuzów. Bohater ma dość zabijania po tym jak na jego oczach zabity został młody chłopak. Thuy jest córką przywódcy rebeliantów, który zamierza wzniecić narodowe powstanie i przepędzić francuskich okupantów. Dziewczyna jest piękna, odważna i gotowa na każde poświęcenie w imię walki o niepodległość. Podczas jednego z nieudanych zamachów na francuskiego oficjela, zostaje pochwycona przez Cuonga i jego przyjaciela, Sy`a. Sy jest również tajnym agentem policji, ale jest znacznie bardziej brutalny i bezwzględny niż marzący o spokojnym, ustabilizowanym życiu Cuong. Ciąży na nim brzemię bękarta prostytutki i pasmo upokorzeń, za które w skrytości ducha mści się na tych, którzy nieopatrznie wejdą mu w drogę. Sytuacja zaczyna się komplikować, gdy Cuong zakochuje się w Thuy i postanawia jej pomóc w ucieczce. Tylko, czy zaciekli wrogowie mogą sobie ufać? Może Cuong prowadzi podwójną grę, by dotrzeć do nieuchwytnego ojca dziewczyny i przywódcy buntowników?

Cała trójka głównych antagonistów zagrana jest przez gwiazdy wietnamskiego kina – atrakcyjnie wyglądających, wysportowanych i zdobywających zainteresowanie widza od pierwszego pojawienia się na ekranie. Johnny Nguyen (Cuong) mieszka w USA, do których wyemigrował wraz z rodzicami w wieku ośmiu lat. Jego najgłośniejsza rola pochodzi z tajlandzkiego przeboju kinowego, „The Protector”, w którym był rywalem samego Tony Jaa, mistrza tajskiego boksu i gwiazdy tajlandzkiego kina sztuk walki. W filmie tym Ngyuen…grał Johnny`ego – gangstera specjalizującego się w vovinam (Việt Võ Đạo, wietnamskiej sztuce walki). W „The Rebel” aktor również popisuje się swoimi fenomenalnymi umiejętnościami i jest naprawdę na co popatrzeć. Zresztą sceny walki, których w filmie jest bardzo wiele, są jednym z niezaprzeczalnych atutów filmu. Żaden tam podniebny balet znany z chińskich wu xia czy splastickowa kopanina kojarząca się z komediowych filmów z Hongkongu, tylko solidny, realistyczny łomot. Aktorzy ani kaskaderzy podczas tych scen nie oszczędzają się. I to widać. 

Pod względem umiejętności w sztukach walki pozostała dwójka aktorów niczym Ngyuenowi wcale nie ustępuje. Dustin Ngyuen (niespokrewniony z Johnny`m) również jako dziecko znalazł się z rodziną w USA. Sławę telewizyjnej gwiazdy zdobył grając w serialu młodzieżowym „21 Jump Street”, a także w wielu innych popularnych serialach (m.in. „Ostry dyżur”). Natomiast Thanh Van Ngo (Thuy) to ciesząca się olbrzymią popularnością aktorka, piosenkarka i tancerka. A także zjawiskowo piękna kobieta.

Nawet jednak najpiękniejsi i najseksowniejsi aktorzy to nie wszystko, by film osiągnął sukces. Scenariusz „The Rebel” przedstawia prostą i nieskomplikowaną historię, ale dzięki temu ani przez moment nie jest nudno a tempo filmu zwalnia dopiero na napisach końcowych. Być może nawet niektóre wydarzenia dzieją się zbyt szybko a bohaterom zaskakująco często sprzyja szczęśliwy zbieg okoliczności, lecz to w gruncie rzeczy drobiazgi. Liczy się wciągająca opowieść, wizualne piękno obrazu oraz subtelnie zaznaczone, kiełkujące gdzieś na drugim planie ucieczek, pogoni, scen walki i strzelanin uczucie miłości między Cuong a Thuy. No i nie zapominajmy o charyzmatycznym łotrze, Sy`u w interpretacji Dustina Ngyuena. Jego los co prawda łatwo przewidzieć, lecz autentycznie nam żal, że nie kończy się on inaczej niż się spodziewaliśmy.

Na koniec kilka słów o treści. „The Rebel’ uważa się za przykład filmu, w którym oficjalną rządową ideologię zaprzęgnięto w służbie kina rozrywkowego. Może coś w tym jest. Wszak jest to także opowieść o rewolucjonistach – walecznych, dzielnych i gotowych umierać za idee. Pojawia się też kilka oczywistych politycznych aluzji. Na przykład scena masakry wieśniaków przez francuskich żołnierzy dość jednoznacznie przywodzi na myśl podobne masakry dokonywane przez amerykańskich marines w czasie wojny wietnamskiej. Powstańcy z filmu to aluzja do komunistycznej partyzantki. Vietcongu i …można by tak jeszcze długo, lecz nawet jeśli w filmie zawarte jest jakaś propagandowa treść to nie jest ona ani natrętna ani najważniejsza. Ważniejsze jest bowiem, że „The Rebel” to doskonałe kino rozrywkowe. Nie dziwi mnie zatem, że hollywoodzcy producenci zaczynają się interesować możliwością zakupu praw do wietnamskiego oryginału..

Na deser Thanh Van Ngo:


niedziela, 7 lutego 2010

Korea Północna - spełniony koszmar George`a Orwella



W wydanej po raz pierwszy w 1949 r. powieści „Rok 1984” George Orwell opisywał świat alternatywnej przyszłości, który był w istocie totalitarnym więzieniem. Treścią książki były narodziny buntu, narastającego w Winstonie Smith`ie, szeregowym członku Partii Zewnętrznej i pracowniku Ministerstwa Prawdy (zajmującego się w rzeczywistości ukrywaniem i przeinaczaniem prawdy). Powieść Orwella jest jedną z najbardziej wstrząsających historii zniewolenia jednostki przez System – bezduszny i wszechobecny. Autor w porażający sposób udowadnia, że System (Wielki Brat) nie tylko jest w stanie odebrać każdemu osobistą wolność, ale sprawić nadto, że pokochamy go szczerą, bezinteresowną miłością. Niemożliwe? Literacka fikcja? W takim razie zapraszamy na wycieczkę po Korei Północnej.

Wycieczkę należałoby zacząć od podstawowych informacji o tym egzotycznym kraju. Oto garść oficjalnych informacji pozbieranych z oficjalnej strony ambasady Koreańskiej Republiki Demokratyczno-Ludowej:

• Dzięki temu, że życiowe credo Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena przejęte przez Wielkiego Przywódcę Kim Dzong Ila brzmi: „Naród jest moim bogiem”, socjalistyczna Korea stała się prawdziwym, jedynym na świecie rajem na ziemi.
• KRLD jest wyjątkowym w skali świata krajem bez podatków. Zgniłe i skorumpowane społeczeństwa kapitalistyczne mogą tylko marzyć o takim ideale.
• Wbrew fałszywym oskarżeniom obywatele Korei Północnej mają konstytucyjne prawa swobodnej wypowiedzi i zgromadzeń. Cieszą się też pełną wolnością podróżowania, biorą udział w zagranicznych sympozjach, targach i szkoleniach.
• Gospodarka KRLD jest wysoce zróżnicowana i produktywna, z szeroką gamą prężnych i stale rozwijających się branż: samochodową, komputerową, tekstylną i spożywczą – żeby wymienić tylko kilka.
• W porównaniu z innymi państwami standard życia obywateli KRLD jest bardzo wysoki. Państwo zapewnia obywatelom wysokiej jakości usługi medyczne, edukację i infrastrukturę rekreacyjną. W przeciwieństwie do wielu krajów kapitalistycznych w socjalistycznej Korei nie ma bezrobocia, bezdomności, prostytucji i głodu.

Co więcej na stronie tej znajdziemy też relacje pochodzącą z pierwszej reki od Amerykanina, Roberta Parka, który w grudniu 2009 r. nielegalnie przekroczył granicę z Koreą. Koreańskie władze zgodziły się potraktować łagodnie niesfornego turystę, ponieważ: powodowane był to jego szczerą skruchą jaką wyraził w związku ze swoim występkiem. Skruszony Amerykanin dodaje: Wtargnąłem na terytorium KRL-D, ponieważ moje wyobrażenie o tym kraju było błędne. Spowodowane było to obrazem KRL-D, jaki kreuje zachodnia propaganda, której celem jest szarganie reputacji KRL-D. Czy możemy się dziwić, że imperialiści z Zachodu szargają dobre imię Korei Północnej, skoro borykają się z kryzysem gospodarczym, przestępczością, upadkiem obyczajów i postępującą degeneracją społeczeństwa?

A te mniej oficjalne informacje? Orwell udowadniał w swej powieści, że System jest w stanie złamać ludzi i przerobić ich na ‘nowych ludzi”. Z tym samym mamy do czynienia w realnym, a nie fikcyjnym świecie. Właśnie w Korei Północnej. Nie wiemy czy Amerykanin kajał się szczerze, ale na filmie wyprodukowanym przez National Geographic „Korea Północna z ukrycia” widzimy zwykłych obywateli tego kraju wychwalających i dziękujących Wielkiemu Przywódcy (Kim Ir-sen, założyciel dynastii komunistycznych tyranów) ze łzami w oczach. Jedna z wiekowych mieszkanek, tracących wzrok, wskutek nie leczonej zaćmy (istnej plagi, w innych krajach stanowiących ułamek schorzeń oczu) wyznaje, że chciałaby odzyskać wzrok po to, tylko by móc zobaczyć Wielkiego Przywódcę (wszechobecnego pod postacią monumentów, rzeźb, obrazów itp.). Po tym wyznaniu staruszki rodzina jego głęboko wzruszona. Może w tych reakcjach zwyczajnych ludzi, którzy nie potrafiliby aż tak doskonale udawać swoich emocji nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakty. Większość faktów mieszkańcy Zachodu znają: kult jednostki, całkowita izolacja od świata zewnętrznego, zakaz swobodnego przemieszczania, bieda i głód ( w latach 90. zmarło z tego powodu 3 mln ludzi), brak podstawowej opieki medycznej, obozy koncentracyjne, czwarta na świecie, licząca milion żołnierzy armia oraz bomba atomowa.

Wyczytałem niedawno, że w Korei Północnej zarejestrowanych zostało 20 tys. abonamentów (na 23 mln ludności) telefonów komórkowych, do niedawna zakazanych. Co więcej władze uruchomiły nawet Internet (tylko strony koreańskie), a specjalna strefa ekonomiczna, dopuszczająca w miarę wolny handel, przyciągnęła - jak czytamy na stronie ambasady KRLD – inwestycje warte 300 mln dolarów. Czy znaczy, to że coś drgnęło? Że mieszkańcom będzie się żyć lepiej? Tylko jak może być lepiej w raju, który przypomina najgorszy, spełniony koszmar George`o Orwella.

Oficjalna STRONA Ambasady KRL-D

Korea Północna z ukrycia (National Geographic)


Korea Północna: Kraj Cichej Śmierci (TVP 2)

sobota, 6 lutego 2010

ZOO (Japonia,2005)


W KLATCE

„Zoo” zrealizowane przez pięcioro młodych japońskich twórców na podstawie opowiadań Otsushiego to film nowelowy, potocznie (ale nieprawidłowo)zwany antologią. Na portalach internetowych jest on prezentowany jako przedstawiciel horroru, a ja się zastanawiam dlaczego? Skoro na dobrą sprawę żadna z historii nie ma nic wspólnego z tym gatunkiem filmowym. No prawie nic, ale w tym przypadku „prawie” nie robi różnicy. To „prawie” to obecna we wszystkich nowelach tematyka śmierci. Bohaterowie umierają z różnych powodów i w różnych okolicznościach, lecz w filmach Bergmana śmierć również zbiera obfite żniwo, a nikt nie ośmieliłby się nazwać „Milczenia”, „Persony” czy „Szeptów i krzyków” horrorami. Powiedzmy sobie zatem wprost: „Zoo” nie jest filmem grozy, co najwyżej zbiorem dramatycznych historii ze śmiercią w tle i z odrobiną charakterystycznej japońskiej „dziwności”.
A oto SPIS TREŚCI wraz z krótkim omówieniem.

1.Kazari i Yoko
Tytułowe bohaterki to dwie siostry bliźniaczki. Kazari jest ukochaną córeczką psychopatycznej mamusi, jest ładna, zadbana, dobrze się uczy. Yoko sprawia wrażenie upośledzonej, jest bita, poniżana, traktowana gorzej niż zwierze przez nienawistną matkę i okrutną siostrzyczkę. Dziewczynka zaprzyjaźnia się z samotną, starszą kobietą, Mizuko, która staje się dla Yoko jedyną przyjazną duszą w nieludzko traktującym ją świecie. Ta historia nie może się jednak skończyć dobrze…dla Kazari

Najbardziej przejmująca, wzruszająca nowela z całego zbioru. Ale trzeba by nie mieć serca, by nie być poruszonym obrazami znęcania się matki nad własnym dzieckiem. Fabularnie jednak to nic innego jak jeszcze jedna wariacja na temat „złej i dobrej” bliźniaczki. Że jest znacznie powyżej przeciętnej to w dużej mierze rezultat wzruszającej gry nastoletniej Ryôko Kobayashi w podwójnej roli sióstr bliźniaczek. Aż się nie chce wierzyć, że obie dziewczynki zagrała ta sama aktorka. I dodajmy do tego angażującą emocje opowieść, a otrzymamy jeden z najjaśniejszych momentów „Zoo”.

2.Seven Rooms
W betonowym pomieszczeniu zamkniętym, ciężkimi, metalowymi drzwiami uwięzieni zostali kilkuletni Satoshi oraz jego nastoletnia siostra Yui. Nie mają pojęcia ani jak się znaleźli w tym pomieszczeniu, ani dlaczego. Wkrótce udaje im się ustalić, że obok nich znajduje się jeszcze sześć identycznych pomieszczeń, a w każdym z nich przebywa kobieta. Dowiadują się także, że kobiety są systematycznie zabijane przez tajemniczego mordercę.

Najbardziej ascetyczna i najmniej skomplikowana nowela. Prosta fabularna wskazuje wyraźnie na metaforyczny charakter „Seven Rooms”. Metafora, którą stara się być ten film, jest jednak zbyt ogólna i w rezultacie poza ambitnym i intrygującym pomysłem wyjściowym otrzymujemy jedynie szkic opowieści, która mogła na jego podstawie powstać. Plus uroda Yui Ichikawy oraz blondowłosy Patrick Harlan w roli kata z piłą mechaniczną w ręku.

3.SO-far
Rodzice kilkuletniego Kena giną w wypadku samochodowym. Wkrótce jednak pojawiają się w domu chłopczyka. Co ciekawe Dziecko (tak jest określane w filmie) zaczyna widzieć zarówno ojca jak i matkę, ale jego rodzice tylko swego syna. Wkrótce chłopiec staje się powiernikiem między rodzicami. Okazuje się, że rodzice małego bohatera przeżywają głęboki małżeński kryzys.

Najlepsza nowela, ale pod warunkiem, że nie nastawimy się na horror. Jest to bowiem jedna z najoryginalniejszych opowieści, jakie widziałem, na temat małżeńskiego kryzysu i dramatycznego oddalania się od siebie niegdyś kochających osób widziana oczami dziecka. Ot, tak japońska wariacja na temat dramatu rozwodowego w stylu słynnej „Sprawy Kramerów”. W „SO-far”, mamy w przeciwieństwie do „Seven Rooms”, do czynienia z metaforą udaną – zgrabną, pomysłową i treściowo pojemną. I niech nie zmyli nas konwencja ghost story w stylu „Szóstego zmysłu”. Konwencja użyta jest z premedytacją, ale nie do straszenia widzów, lecz do wyrażenia grozy zamierającego uczucia szczęścia. Finał rozwieje nadzieje każdego, kto liczył na horror. Co bynajmniej nie jest wadą.

4. Rishini no himi
Najbardziej zaskakująca, ponieważ jest to opowieść anime. W świecie po Apokalipsie pewien uczony powołuje do życia dziewczynę-cyborga. Zamieszkują razem w pięknym domu, w otoczeniu bujnej przyrody (która - jak się można domyślić - jest iluzją). Dziewczyna uczy się najprostszych przejawów życia: poznaje smak kawy, uprawia ogródek, uczy się gry w szachy. Dowiaduje się także, że jej stwórca jest ciężko chory i niebawem umrze.

Pod względem wizualnym żadne zaskoczenie. Typowe japońskie anime, lecz w tym przypadku słowo „typowe” oznacza bardzo wysoki poziom. Fabuła wydaje się nieco szkicowa, ale zawiera kilka zaskakująco poetyckich momentów. Historia ma też subtelny, wyrafinowany klimat, kontrastujący z grozą śmierci, która wdziera się do tego bajkowego świata. Ku zadumie.

5.Zoo
Pewien mężczyzna jest zafascynowany piękną kobietą w czerwieni. Nieustannie pstryka jej zdjęcia polaroidem, chcąc uwiecznić jej efemeryczne piękno. Pewnego razu, po drodze zatrzymują się w opuszczonym ogrodzie zoologicznym. Pomiędzy mężczyzną i kobietą dochodzi do kłótni, która kończy się tragicznie. Jakiś czas potem ktoś przysyła bohaterowi każdego dnia zdjęcia twarzy kobiety, które rejestrują kolejne fazy rozkładu ciała.

Najbardziej dziwna i najbliższa potocznemu rozumieniu filmowej grozy. Ponownie jednak konwencja ghost story nie służy straszeniu, lecz podkreśleniu metaforycznego charakteru opowieści. Że nie chodzi o dosłowność świadczy ascetyzm formalny, kameralność opowieści (tylko dwoje aktorów), fabularna prostota oraz symbolika (zoo, klatki, zebra, czerwona suknia kobiety, kilkakrotnie powtarzające się ujęcie zmieniającego się oblicza kobiety). Metafora przemijania, grozy umierania, kruchości piękna jest oddana przejmująco, a przy tym oryginalnie. Niemniej można dostrzec w „Zoo” liczne (być może nieświadome) nawiązania do jednego z wczesnych filmów Petera Greenewaya, „Zet i dwa zera” (1985). Akcja u Anglika rozgrywała się m.in. w zoo i koncentrowała się wokół kruchości ludzkiego ciała i śmierci rozpatrywanej w sensie biologicznym. A zatem blisko obrazu Hiroshi Ando, reżysera japońskiej noweli.

Fabuły poszczególnych opowieści wchodzących w skład „Zoo” są odmienne, ale poza obecnym w każdej z niej motywie śmierci, łączy je jeszcze jedno: przesłanie. Zostaje ono sformułowane w ostatniej historii „Zoo”. Mężczyzna jest zdziwiony, gdy kobieta komentując puste klatki, dochodzi do wniosku, że zwierzęta musiały pouciekać z metalowych ogrodzeń. Mężczyzna zastanawia się, jak zwierzęta byłyby w stanie otworzyć zamki i uciec z klatki. Kobieta pyta się: a ty byłbyś w stanie otworzyć zamek w swojej klatce?

Tematem wszystkich nowel są klatki – rozumiane alegorycznie jako wszystkie ograniczenia krępujące nasze życie, ale też dosłownie jako więzienie („Seven Rosom”). Bohaterowie poszczególnych nowel pragną tylko jednego: wyrwać się, wydostać się na zewnątrz, być poza piekłem stworzonym przez innych (nowele 1, 2, 4)lub przez nich samych (nowela 3,5). Czy można jednak wydostać się z klatki, która w mniejszym lub większym stopniu jest życiem każdego z nas? Czy jesteśmy tym, kim byśmy naprawdę chcieli? Czy robimy rzeczywiście to, co chcemy? Czy jesteśmy szczęśliwi? Ucieczką z więzienia życia może być tylko śmierć. Na szczęście „Zoo” oferuje widzom możliwość wielu interpretacji, zatem nie musimy z filmu wyciągać aż tak pesymistycznych wniosków.

środa, 3 lutego 2010

TOP 10. The Best Female Leading Role in Asian Horror



Wczoraj szacowna amerykańska akademia ogłosiła listę nominacji do Oscarów 2009, a ja wpisując się w ten „przedoscarowy” nastrój, zapraszam do kolejnego zestawienia TOP 10. Wprawdzie tego rodzaju rankingi zobowiązują do ułożenia „słupka”, lecz w przypadku listy najlepszych ról kobiecych w azjatyckich horrorach zrezygnowałem z tego pomysłu. Nie jestem w stanie wskazać, która z aktorek, znajdujących się w tym zestawieniu, jest lepsza od której. Wszystkie są bowiem znakomite. Na liście dominują rolę schizofreniczek, ale wytypowałem także role kobiet-zagadek, uwodzicielskich i niszczycielskich.

Kolejność jest zatem alfabetyczna a wybór, rzecz jasna, subiektywny. Z całą pewnością nie jest to też zestawienie wyczerpujące, bo azjatyccy scenarzyści dbają o aktorki i oferują im wspaniale napisane role, nie ograniczające się do wytrzeszczania oczu i wydzierania się w niebogłosy. Choć rzecz jasna i takich nie brakuje.
A zatem TOP 10. The Best Female Leading Role in Asian Horror


CHARLENE CHOI(Hongkong)


za rolę w DZIENNIKU ZBRODNI (reż. Oxide Pang Chun, 2006)

Oto pierwsza w zestawieniu rola schizofreniczki. Charlene Choi, na co dzień połowa niezwykle popularnego w Hongkongu popowego duetu Twins (wraz z Gillian Chung) ma w swym aktorskim dorobku wiele ról w horrorach (m.in. w wielkim przeboju rodzimych kin, wampirycznym „Twins Effect”), lecz rola w „Dziennik zbrodni” jest wyjątkowa. Aktorka gra postać popadającej w coraz większą paranoje, Leung Wing-na, niezwykle trudną do wiarygodnego odtworzenia na ekranie. Wydaje się, że wariata nie jest trudno zagrać. Wystarczy wrzeszczeć, miotać się i być agresywnym. Nic z tych rzeczy! Chyba, że jesteśmy Jack`em Nicholsonem i gramy Jokera w „Batmanie”. Na szczęście Choi gra swą bohaterkę zupełnie inaczej: oszczędna gestykulacja, nieobecne spojrzenie, nagłe zamarcie w bezruchu przerywane gwałtownym wybuchem agresji. Z drugiej strony w wielu scenach, zwłaszcza początkowych, aktorka kreuje postać bohaterki zachowującej się w sposób „normalny”. Takie wymieszanie „normalności” i psychozy jest świadomy zamiarem twórców filmu, a Choi bez problemu radzi sobie z różnymi stanami psychicznymi swej bohaterki. Przemyślana, precyzyjna rola, choć wydaje się, że zagrana w sposób lekki i naturalny. Ekranowy efekt jest dzięki temu w 100% wiarygodny.

EIHI SHIINA (Japonia)


za rolę w GRZE WSTĘPNEJ ( reż. Takashi Miike, 1999)

W kategorii najsłynniejsza rola kobieca w azjatyckim kinie grozy, Eihi Shiina wygrałaby bez problemu. Kariera aktorki jest dowodem także na to, że nie wszystkie modelki są puste jak wydmuszki a rola milczącej statystki jest jedyną, którą są w stanie się nauczyć. Japońska aktorka zaczynała jak modelka Benettona, lecz jej kariera uległa diametralnej zmianie, gdy zagrała główną kobiecą rolę w głośnym filmie Takashi Miike. O występie w tym filmie eterycznej aktorki krążą legendy, na przykład, że wymiociny, którymi jest karmiony więzień Asami „pochodziły” od Eihi Shiina. Czy to prawda? Nie wiem, wiem natomiast, że aktorka stworzyła głęboko przejmujący portret okrutnie skrzywdzonej przez bliskich (przede wszystkim mężczyzn) dziewczyny. Gra Shiina przypomina delikatny szept, który w finale przemienia się w rozdzierający krzyk rozpaczy. Tę metamorfozę udało się aktorce oddać w niemal niezauważalny sposób. Ani przez moment nie wątpimy, że ta patologicznie nieśmiała, mówiąca niemal szeptem, siedząca sztywno, ze spuszczoną głową dziewczyna, którą aż chciałoby się przytulić i pocieszyć, staje się w finale śmiertelnie niebezpieczną psychopatką. Jak miałby się nią nie stać, skoro życie miało dla niej zaoferowania tylko cierpienie, poniżenie i porażającą samotność? W finale filmu słyszmy jedno z najbardziej przejmujących miłosnych wyznań w dziejach kina. Asami leży ze skręconym karkiem i smutnym, gasnącym głosem mówi: „Samotność jest przytłaczająca. Nie mam z kim porozmawiać. Ty jeden mnie wspierasz, otaczasz ciepłem, próbujesz zrozumieć. Trudno o tym zapomnieć”. Rzeczywiście trudno zapomnieć tę kreację Eihi Shiina, budzącą tak skrajne emocje: czułość, strach, współczucie i odrazę..

EMILY KWAN (Hongkong)


za rolę w HUMAN PORK CHOP (reż. Benny Chan Chi Shun, 2001 

Emily Kwan niektórzy widzowie mogą pamiętać z roli aseksualnej policjantki Bo w „The Untold Story”, lecz moją uwagę zwrócił występ w późniejszym o osiem lat filmie Benny`ego Chana, „Human Pork Chop”. Fabuła filmu stanowi rekonstrukcję autentycznej zbrodni popełnionej w Hongkongu w latach 80. a dokonanej przez trzech gangsterów z chińskiej triady. Porwali oni młodą prostytutkę Fan Man-yee, a następnie przez wiele dni ją torturowali, aż w końcu kobieta zmarła z wycieńczenia. Ciało dziewczyny oprawcy poćwiartowali, część zwłok wyrzucili do śmietnika, część zjedli a resztę wepchnęli do wielkiej pluszowej maskotki „Hello Kitty”. Kwan gra ofiarę oprawców, która w filmie nazywa się Grace Lee. Podstarzała, ze śladami dawno minionej urody, z podkrążonymi oczami nie ma w sobie nic z wymuskanych, piersiastych bohaterek horrorów, których jedynym problem jest wybujała chuć. Bohaterka Kwan jest postacią z krwi i kości, której los autentycznie nas obchodzi. Żeby utrzymać małe dziecko i chorą matkę godzi się sprzedawać swe ciało. Jej bohaterka jest brzydka i stara, na dodatek jest narkomanką, więc trudno jej o klientów i o zarobek. Zdesperowana kradnie pieniądze skąpemu alfonsowi, co ma dla bohaterki Kwan tragiczne skutki. Desperacja jest cechą, którą aktorka w swej postaci akcentuje najbardziej. Desperacja oznacza wolę przetrwania, która jednak wraz z narastającym ogromem cierpień zadawanych jej przez katów coraz bardziej w niej gaśnie. Hongkońska aktorka odtwarza w niezwykle przejmujący sposób tę powolną utratę własnego człowieczeństwa. Rola niezwykle trudna, wymagająca niebywałego talentu i niewiarygodnego poświecenia zarówno psychicznego i fizycznego. Wielkie brawa na stojąco!

IM SOO-JEONG (Korea Płd)


za rolę w OPOWIEŚCI O DWÓCH SIOSTRACH (reż. Kim Ji-woon, 2003)

Im Soo-jeong z wielkimi oczami, dużymi ustami i dziecięcym niemal wyrazem twarzy wygląda jak postać z anime. Chciałoby się ją zapytać: „Gdzie jest twoja mamusia, dziewczynko?”. Podkreślam wygląd Im, ponieważ na kontraście jej powierzchowności i mrocznego wnętrza zbudowana jest najsłynniejsza rola aktorki, Soo-mi (nagroda m.in. w Fantaporto, i w Pusan). Aktorka gra nastolatkę ( w rzeczywistości miała podczas zdjęć 21 lat), która na skutek tragicznej śmierci matki, o którą się obwinia, popadła w poważną chorobę psychiczną. Dziewczyna, podobnie jak bohaterka Charlene Choi z „Dziennika zbodni” tworzy własny świat, który zapełnia widmowymi postaciami. Z trudną, niezwykle skomplikowaną psychologicznie rolą pogrążającej się w szaleństwie bohaterki Im radzi sobie jakby po prostu była graną postacią. Aktorka w bardzo wyważony sposób ukazuje typowe zachowania schizofreników (wahania nastroju, bezruch, nieobecny wzrok itp.), a jednocześnie podkreśla w postaci Soo-mi jej troskę o młodszą siostrę, o która gotowa jest walczyć na śmierć i życie. Niezwykle przekonująca mieszanka, szaleństwa, troski, miłości, nienawiści, zagubienia i rozpaczy. A wszystko zagrane jakby bez większego wysiłku. Wielka rola, której Im nie pobiła nawet bardzo podobnym i też znakomitym występem w filmie Park Chan-wooka, „I`am, Cyborg But It`s Ok”. Wciela się w tym filmie w schizofreniczkę, która sądzi, że jest cyborgiem.

KAR YAN-LAM (Honkong)


za rolę w filmieHOME SWEET HOME (reż. Cheang Pou-soi, 2005)

Piękna aktorka, która na potrzeby filmu nie wahała się poddać oszpecającej charakteryzacji, byleby uzyskać jak najbardziej realistyczny efekt. Yan-Lam gra Yim Hung, kobietę która na skutek traumatycznych zdarzeń (jej mąż spłonął na jej oczach a jedyne dziecko zginęło pod gruzami), traci kontakt z rzeczywistością, pogrążając się w obłędzie. Ponieważ na miejscu jej małego, lichego domku postawiono imponujący wieżowiec, kobieta zamieszkuje w jego rozległym systemie wentylacyjnym, żywi się resztkami znalezionymi w śmietniku i staje się kimś w rodzaju lokalnego straszydła. Porywa także kilkuletniego syna głównej bohaterki (która gra równie znakomicie Shi Qui), w swym pomieszanym umyśle, biorąc dziecko za własnego zmarłego syna. Yan-Lam nie ma łatwego zadania. Wiele scen gra, wykorzystując jedynie swoja sylwetkę i gestykulację, bez wsparcia mimiki twarzy, ukrytej w brudnych potarganych włosach. Mniej zdolna aktorka nie potrafiłaby by wyjść poza schemat dziwoląga i wariatki porywającej cudze dzieci. Kar Yan-Lam tworzy pełnowymiarową, głęboko poruszającą postać. Co więcej w czarodziejki wręcz sposób zdobywa dla budzącej początkowo odrazę bohaterki coraz większą sympatię, zrozumienie i współczucie widza. Gdy dojdzie do finałowej konfrontacji z rozpaczoną, prawowitą matką chłopczyka nasze serce będzie autentycznie rozdarte. O wielkości talentu Yan-Lam świadczy cała z wyczuciem zagrana rola Yim Hung, lecz warto zwrócić uwagę na scenę, gdy bohaterka przyrządza wspólny posiłek dla nieżyjącego męża i syna, tak jakby wciąż z nią byli, częstowali się, śmiali, rozmawiali. Pięknie zagrana przez aktorkę scena, która autentycznie chwyta za serce.

KIM HYE-SOO (Korea Płd)


za rolę w CZERWONYCH PANTOFELKACH (reż. Yong-gyun Kim, 2005)

Kim Hye-soo to jedna z najpiękniejszych, a na pewno najseksowniejsza koreańska aktorka. Postanowiłem wyróżnić ją za rolę, którą zagrała wbrew swojej atrakcyjnej powierzchowności. W niedocenionych „Czerwonych pantofelkach” gra Sun-jae, zdominowaną przez męża gospodynie domową, która wskutek tajemniczej mocy tytułowych butów przeistacza się w wampa. Ceną za metamorfozę w seksowną kobietę jest coraz większa paranoja, która ogarnia bohaterkę. Jest coś przerażającego i perwersyjnego, gdy na ekranie oglądamy piękną aktorkę stającą się na naszych oczach niebezpieczną psychopatką. Przerażającą, bo w naturę człowieka wpisana jest skłonność do przenoszenia zewnętrznych cech (np. atrakcyjnego wyglądu) na charakter ludzi, których pod względem fizycznej atrakcyjności oceniamy wysoko. A perwersyjnego, bo my przeciętni, zwyczajni, nie należący do podziwianych i uwielbianych czujemy wewnętrzną satysfakcję, że ci lepsi od nas są w istocie łajdakami, zbrodniarzami i wariatami. Jakkolwiek jest Kim ze stuprocentową wiarygodnością kreśli portret szalonej bohaterki, nie odróżniającej rzeczywistości od halucynacji. Znamienna jest jedna z końcowych scen, gdy kamera pokazuje twarz Sun-jae na przemian zrozpaczonej matki, pragnącej utulić przerażoną córkę i przerażającej, obłąkanej psychopatki, która chce zabić własne dziecko. Dodajmy, że Kim stworzyła podobną, „straszną” rolę w noweli „Memories” z antologii „Three…”. Tym razem zagrała zmarłą ofiarę okrutnego mordu. Kto nie widział, niech zobaczy. Koniecznie!

KIM OK-BIN (Korea Płd)



za rolę w filmie THIRST (reż. Chan-wook Park, 2009)

Kim Ok -bin ma ledwie dwadzieścia trzy lata, a już jest gwiazdą koreańskiego kina. Owszem, duża w tym zasługa słynnego twórcy „Oldboya”, że zaufał młodej aktorce powierzając jej główną kobiecą rolę w jego horrorze wampirycznym „Thirst”. Jednak udział w filmie znanego reżysera, na dodatek u boku wybitnego aktora, Song Kang-ho mógł podziałać deprymująco. Tymczasem na ekranie widzimy żywiołową, pełną młodzieńczej witalności i seksapilu aktorkę, przykuwającą uwagę od pierwszego pojawienia się na ekranie. Talent Kim ujawnia się także w niezwykle naturalnej metamorfozie, której ulega bohaterka. Poznajmy ją jako nieszczęśliwą kurę domową, która przemienia się w namiętną kochankę (scena erotyczna aż wrze!), następnie w podającą w paranoję wspólniczkę w morderstwie jej męża, a w końcu demoniczną wampirzycę, której nikt nie jest w stanie powstrzymać przed kolejnymi morderstwami. Imponujące! W zasadzie więc Kim tworzy na ekranie nie jedną, lecz kilka bohaterek, a każde z tych wcieleń gra z lekkością piórka. Recenzent magazynu Time zachwycał się grą Kim Ok.-bin (a ja ten zachwyt doskonale rozumiem): „Śliczna Kim, ledwie dwudziestodwuletnia, jest rewelacją tego filmu. Ona nie gra, ona po prostu jest (…). Jest Lady Chatterley i Lady Makbet jednocześnie”. . Nie pozostaje zatem nic innego jak trzymać kciuki za młodą zdolną aktorkę (także piosenkarkę i tancerkę). Z pewnością jeszcze nie raz dam nam powód do zachwytów.

MAI CHAROENPURA (Tajlandia)


za role w MEAT GRINDER (reż. Tiwa Moeithaisong, 2009)

Kim Ok-bin była najmłodszą aktorką w niniejszym zestawieniu, zaś Mai Charoenpura jest jedną z najstarszych. Ale zupełnie tego nie widać. A wśród tajlandzkich aktorek konkurencja, jeśli chodzi o urodę, jest olbrzymia. Nie bez powodu uważa się Tajlandki za najpiękniejsze Azjatki (aczkolwiek trzeba uważać by nie natknąć się na kobietę nie do końca, będącą kobietą). Charoenpura nie musi się jednak obwiać, że młodsze aktorki sprawią, iż zostanie odstawiona na boczny tor. Bo nie dość, że atrakcyjna, to na dodatek cholernie uzdolniona. Kto nie wierzy, niech zobaczy jej występ w niezwykle brutalnym i krwawym „Meat Grinder”. Co prawda pomaga jej sposób w jaki napisana została rola Bood - kobiety, która przez całe niedługie życie zaznała jedynie cierpienia i poniżenia, ale bez talentu Mai nie udałoby się to, co się udało. Choć bohaterka dokonuje straszliwych czynów zamieniając swoją restaurację w rzeźnię, aktorka swą grą sprawia, że ją rozumiemy i współczujemy. Przerażająca a jednocześnie głęboko poruszająca postać, w którą Charoenpura wciela się z podziwu godnym poświeceniem i zaangażowaniem. Gdybym był jej bliskim bałbym się z nią razem sam przebywać. Tak jest sugestywna w roli chorej psychicznie, skrzywdzonej kobiety a zarazem okrutnej morderczyni. Warto zobaczyć również występ w dramacie grozy „Memory”, który potwierdza aktorską klasę Mai Charoenpury

MIKI NAKATANI (Japonia)


za rolę w filmie CHAOS ( reż. Hideo Nakata, 1999)

Miki Natkani, która odznacza się nietypową jak na Japonkę urodą, bardziej europejską niż azjatycką, jest znana miłośnikom grozy z występów w „ringowym cyklu”, zwłaszcza w części drugiej „Ringu 2”. Chciałbym ją jednak wyróżnić za udział w mniej znanym filmie Hideo Nakaty, „Chaos”. To bardzo interesująca podwójna rola: żony prezesa pewnej firmy Saori oraz jej sobowtóra Satomi. Aktorka bezbłędnie oddaje na ekranie intencje reżysera, który pragnął stworzyć portret kobiety-tajemnicy. I takim też jest grana przez Nakatani bohaterka: niejednoznaczna, nieuchwytna, niemożliwa do ogarnięcia przez mężczyzn, którymi z łatwością i bez skrupułów manipuluje. Reżyser posuwa się nawet w finale do sugestii, że być może bohaterka nie jest w ogóle ludzką istotą. Uciekając przed mężczyzną Saori/Satomi rzuca się ze skały, lecz jej ciało nie zostaje znalezione. Ale nawet bez tej finałowej sugestii Nakatani potrafi prostymi, oszczędnymi gestami stworzyć wrażenie obcowania z kobietą wyjątkową. W początkowych ujęciach bohaterka poprawia przed lustrem opadające na twarz włosy. Banalna czynność, ale wdzięk i charyzma aktorki czynią ten zwyczajny gest niezwykłym. Trochę szkoda, że Nakatani nie miała szczęścia do kina grozy, grając w niezbyt udanych filmach. W każdym razie swój wszechstronny talent aktorka stara się realizować także na polu muzycznym. Jest jedną z najciekawszych japońskich śpiewających artystek.

NOBUKO OTOWA (Japonia)


za rolę w KOBIECIE-DIABLE (reż. Kaneto Shindo, 1964)

Na koniec listy proponuję aktorkę, której …nie ma już od szesnastu lat wśród żywych, ale pozostały po niej znakomite role i pokaźny dorobek obejmujący ponad 130 ról. Nobuko Otowa to jedna z najwybitniejszych aktorek lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w japońskim kinie. Miłośnicy klasycznego kina z Kraju Kwitnącej Wiśni pamiętają aktorkę z ról w „Nagiej wyspie”, „Kobiecie-diabeł”, „Kobiecie-kot” czy „Ceremonii”, lecz ostatecznie wybrałem występ Otowy w „Kobiecie-diable”. Gra ona teściową młodej, kochliwej synowej, która wdaje się w romans z sąsiadem. Czasy są jednak niesprzyjające uciechom ciała, trwa wojna domowa, panuje głód i bieda, a bohaterka Otowy jest już stara i zdana na łaskę synowej, która bynajmniej nie myśli o niańczeniu teściowej. Aktorka w przejmujący sposób odgrywa, z góry skazaną na porażkę, rywalizację starszej kobiety z młodszą. Kobieta stara się uwieść sąsiada, w końcu zaczyna straszyć synową maską demona, która nakłada na twarz, lecz nie jest w stanie powstrzymać okrutnego czasu i ukryć swej starości. Poruszająca jest scena, gdy opuszczona, samotna bohaterka tuli się do pnia drzewa, obejmując go niczym kochanka. Otowa sprawia, że na czas trwania filmu dzielimy emocje i uczucia bohaterki, mimo iż jest ona postacią daleką od kryształowej (trudni się wszak dobijaniem rannych wojowników i okradaniem ich z wartościowych rzeczy). Znakomita aktorka, która miała szczęście mieć za męża jednego z najlepszych japońskich reżyserów Kaneto Shidno. Nie zawsze jednak mężowie znają tak dobrze swe żony jak twórca „Nagiej wyspy”. Ale też nie zawsze mężowie mają za żony tak utalentowane artystki.

Czas na krótkie podsumowanie. Jeśli myślicie, że kobiece role godne uwagi kończą się na tej wymienionej dziesiątce, srodze się mylicie. To ledwie wierzchołek góry lodowej całego ogromu wspaniałych ról zagranych i granych przez azjatyckie aktorki. Jeśli się zastanawiacie dlaczego warto znać azjatyckie kino (nie tylko grozy), to odpowiedź jest prosta: aktorki! Są piękne, zdolne, inteligentne a scenarzyści je kochają, pisząc im poruszające, pozostające na długo w pamięci role. I zapytajcie sami siebie, dlaczego w Polsce jedyną wybitną aktorką od lat pozostaje Krystyna Janda?
Do pań aktorek będę jeszcze nie raz wracał.