czwartek, 24 czerwca 2010

THE PRESIDENT`S BARBER (Hyojadong ibalsa, Korea Płd, 2004)


KTO OBSTRZYŻE PREZYDENTA?

Na wiele sposobów można opowiadać o historii swego kraju. Można zabawnie, ironicznie, jak Andrzej Munk w „Obywatelu Piszczyku”, można z patosem i wielką pompą jak Edward Zwick w „Glory”, a można też z delikatnością, jakby mimochodem, kreśląc losy zwykłych ludzi uwikłanych w skomplikowane, a często bolesne meandry historii przez wielkie H. Tak jak swego czasu uczynił to choćby Zhuangzhuang Tian w znakomitym „Błękitnym latawcu”, w którym opowiadał o ubogiej rodzinie nauczycielki, Shujuan, której losy wpisywał w historyczne tło - okres komunistycznego reżimu Mao Zedonga. Ale twórcy chińskiego filmu tak naprawdę opowiadali o harcie ducha zwykłych ludzi, heroicznie walczących o godne życie w czasach „wielkiej hańby”. Reżyser „The President`s Barber”, Lim Chan-sang, zdaje się podążać śladami swego chińskiego kolegi. Jego film jest jednak znacznie mniej dramatyczny, znacznie mniej w nim tragicznych wydarzeń, bo też historia Korei Południowej, zaprezentowana w filmie a obejmująca prezydenturą Park Chung-hee (lata 1963-1979) nie obfitowała w tak przerażające zdarzenia jak masowe aresztowania, egzekucje na stadionach, przymusową reedukację przez pracę na wsi czy we fabrykach, czy też wielką klęskę głodu. Dlatego też twórcy „The President`s Barber” mogli sobie pozwolić na lżejszy ton. W konsekwencji wprowadzenie humoru do opowieści o skromnym, nieśmiałym fryzjerze Sung Han-mo, który zostaje „nadwornym” golibrodą prezydenta Chung-hee zyskuje w wielu scenach posmak ożywczej groteski. Choć może przywódca Korei nie prowadził obłąkańczych eksperymentów na żywym organizmie narodu, to nie miał do końca czystego sumienia. W Korei Południowej, mimo pozorów demokracji i przestrzegania obywatelskich praw, panował reżim i dyktatura. Fałszowano wybory (co zabawnie pokazano w filmie), brutalnie tłumiono wszelkie antyrządowe demonstracje, politycznych przeciwników aresztowano, a nawet torturowano, wolność słowa była poważnie ograniczona, a krajem co rusz wstrząsały różnego rodzaju szpiegowskie afery.

Sporą cześć z tej ciemnej strony południowokoreańskiej „demokracji” możemy zobaczyć w obrazie Chan-sanga, ale reżyser wydarzenia te umieścił na drugim planie. A jeśli niektóre z nich bezpośrednio ingerują w życie głównego bohatera, to pokazane zostały z poczuciem humoru, w konwencji groteski. Są to zresztą najlepsze sceny w filmie: na przykład, gdy ubrany w biały fartuch fryzjer Han-mo zostaje wzięty przez demonstrantów za lekarza, gdy krajem wstrząsa tzw. afera Marxusa (rzekomo świadome spowodowanie przez północnokoreańskich szpiegów epidemii...biegunki). Każdy zakażony automatycznie stawał się potencjalnym podejrzanym, bo skoro dał się zarazić, to znaczy, że kontaktował się północnokoreańskim wrogiem. Ofiarą tej politycznej paranoi padł także syn, Han-mo, ale scena jego tortur jest jedną z najzabawniejszych. Te i inne sceny są zarazem nieodparcie śmieszne, ale zarazem przerażające, gdy uświadomimy sobie, że zwykła biegunka mogła sprowadzić na zupełnie niewinne osoby aresztowania, tortury i inne represje. Absurd okazuje się być najdoskonalsza metodą do wyrażenia szaleństwa władzy.

A jednak „The President`s Bareber” nie jest opowieścią o współczesnej, zagmatwanej i wcale niechlubnej historii Południowej Korei. Jest to przede wszystkim opowieść o niezwykłej przyjaźni, która połączyła osoby tak odmienne pod każdym względem, że trudno sobie wyobrazić, by mogły znaleźć choćby cień porozumienia. A jednak. Charyzmatyczny prezydent Chung-hee i nieśmiały fryzjer Han-mo, stają się z czasem bliskimi przyjaciółmi. Przywódca jest urzeczony skromnością i szczerością Han-mo, być może dlatego, że otoczony przez nienawidzących się, rywalizujących ze sobą doradców, generała Yanga (służba bezpieczeństwa) i generała Parka (służba prezydencka), tak naprawdę nie może im ufać i czuję się osamotniony. Finał filmu i prezydentury Chung-hee potwierdził, że brak zaufania nie był bezpodstawny, lecz nie ochronił przywódcy przed tragicznym końcem. Han-mo natomiast zyskuje lokalną sławę i z pewnością wzrasta w nim poczucie jego wartości. Fryzjer jednak w pewnym momencie popełnia błąd - nie potrafi zrozumieć, że prezydent jest przede wszystkim politykiem i przywódcą, dla którego władza jest wartością najwyższą. Gdy więc zostaje aresztowany syn, Han-mo, a bohater stara się wykorzystać znajomość z prezydentem, ten odmawia jakiejkolwiek interwencji. Nie może narazić się na zarzut ulegania wpływom własnego fryzjera, bo to by znaczyło, że jego pozycja jest słaba i że jest słabym władcą. A chętnych, by zająć miejsce Chung-hee nie brakuje. Tak zresztą, jak zawsze, gdy przywódcę otaczają zżerani przez ambicję doradcy...

Ale Han-mo w istocie nie potrzebuje prezydenckich koneksji - ma bowiem w sobie wyjątkowy hart ducha, jego heroizm przypomina mi heroizm bohaterki „Błękitnego latawca”, która nie czyniła niczego wielkiego, poza tym, że znosiła wszelkie przeciwności losu z pokorą i wytrwałością. Podobnie jak Han-mo, godzący się bez słowa na poniżające rytuały wizyty u prezydenta ( z czasem zniesione przez przywódcę), zachowującego zdrowy rozsądek w czasach, gdy wszyscy go tracą i w końcu, gdy pojawia się tak konieczność, wędrującego przez cały kraj, by znaleźć lekarstwo na chorobę swego syna. Siłę, podobnie jak bohaterka „Błękitnego latawca” czerpie z miłości, tym razem z miłości ojcowskiej.

„The President`s Barber” jest wielkim popisem aktorskiego kunsztu Song Kang-ho. Aktor miał co prawda ułatwione zadanie, bo rola Han-mo była wspaniale napisana przez scenarzystę Jang Min-seoka. Lecz bez ogromnego talentu Kang-ho nawet najgenialniej wymyślona postać nie ożyłaby na ekranie. Ale wielkie brawa należą się także Jo Yeong-jin w roli prezydenta, który tworzy postać szlachetnego władcy, w głębi duszy będącego jednak nieczułym, bezwzględnym politykiem. Osobiście żałuję, że twórcy filmu nie dali większej szansy znakomitej aktorce, Moon So-ri („Oasis”, „Family Ties”) do zaprezentowania swych nieprzeciętnych aktorskich zdolności. Choć nawet w niewielkiej roli żony Han-mo wypada przekonująco

The President`s Barber” należy do tej kategorii filmów, które przykładają wagę przede wszystkim do treści a nie formy. Dlatego w obrazie Chan-sanga nie zobaczymy żadnych technicznych fajerwerków, akcja sączy się leniwie, a sposób filmowanie unika wszelkich dynamicznych i efektownych środków. Spokój narracji i oszczędność formy sprzyjają tej niezwykłej opowieści o przyjaźni między władca a jego poddanym. Widzowie ceniący sobie dobrze opowiedziane „historie z życia wzięte” na pewno nie będą rozczarowani filmem Lim Chan-sanga.

Więcej o ”THE PRESIDENT`S  BARBER”

OCENA: 8/10

poniedziałek, 14 czerwca 2010

THE ROAD HOME (Wo de fu qin mu qin, Chiny, 1999)


 Wedle pradawnego chińskiego zwyczaju zmarłego poza domem członka rodziny należy pieszo przenieść do domu, by ten odchodząc w zaświaty nie zapomniał drogi do domu. Zadośćuczynieniu tej tradycji domaga Zhao Di, wdowa po wiejskim nauczycielu Luo Changyu. Jest jednak problem - zagubioną gdzieś w górach wioskę opuścili wszyscy młodzi, a do pokonania jest spory kawał drogi. Sołtys proponuje transport traktorem, ale wdowa upiera się przy swoim. Nawet przybyły na wieść o śmierci ojca syn Yusheng nie jest w stanie przekonać matki. Jej upór nie jest kaprysem, ale wyrazem głębokiej miłości, która swój początek wzięła "dawno temu". To nieokreślone, mityczne "dawno temu", ukazane w obszernej retrospekcji, jest nostalgiczną wędrówką do "raju utraconego", czasów, gdy matka Yushenga była młodziutką śliczną dziewczyną a jego ojciec przybyłym z miasta wiejskim nauczycielem witanym przez całą wioskę. Perypetie bohaterów, którzy nie od razu mogą połączyć swoje losy, choć bardzo tego pragną, Zhang Yimou, znany z niebywałej dbałości o estetyczny kształt swego dzieła, przemienia w liryczną malarską opowieść. W przeciwieństwie do współczesnych czarno-białych ram - sfilmowanej w blasku kolorów, zwłaszcza złotych żółci i ulubionej barwy Yimou - czerwieni.  

Czerwień jest ważnym i często eksponowanym kolorem w filmie. Czerwona wstęga wyhaftowana przez Di, przynosząca szczęście, którą budowniczowie szkoły owinęli wokół krokwi, czerwona kurtka dziewczyny ulubiona przez nauczyciela Luo, czerwona spinka do włosów, którą Di otrzymała od niego w prezencie - czerwień jest symbolem miłości. A miłość pokazuje Yimou przez, często zabawne, ale i wzruszające starania nieśmiałej Di, specjalnie nabierającej wody z oddalonej studni, by móc przejść obok szkoły i posłuchać donośnego pięknego głosu Luo dobiegającego z budynku. Jedną z najbardziej dramatycznych scen jest ta, w której Di próbuje rozpaczliwe dogonić odjeżdżającego do miasta Luo i biegnąc z miską grzybowych pierogów (ulubionej potrawy mężczyzny) potyka się i rozbija miskę. Miłość realizuje się bowiem nie przez szumne deklaracje czy patetyczne gesty, ale przez drobne podarunki, nieśmiałe gesty, ulotne spojrzenia. Yimou, ilustrując tę subtelną grę uczuć impresyjną fotografią na tle falujących łanów zbóż osiąga poezję. Ale poezję od kiczu dzieli cienka granica, którą mniej zdolny reżyser dawno by przekroczył. Chiński twórca nie boi się opowiadać prostych, wręcz ckliwych historyjek, nie wystrzega się przy tym obrazków w rodzaju falujących łanów zbóż, czy tak daleko ingerujących w percepcję widzów środków, jak zwolnione zdjęcia, bo jest stylistycznym ekwilibrystą najwyższej klasy.

"Droga do domu" ("The Road Home") jest też kolejnym w dorobku Yimou "filmem heroicznym". Znów mamy do czynienia z bohaterką, pełną poświęcenia i determinacji, tym razem w walce o miłość Luo, a gdy w końcu ją zdobędzie - w walce z przeciwnościami losu, który próbuje odebrać jej ukochanego. Los co prawda nie rzuca tak wielkich kłód pod nogi bohaterce filmu, jak ma to miejsce w innych dziełach chińskiego twórcy, niemniej Di będzie musiała się zmierzyć i z chorobą i z długoletnią rozłąką spowodowaną bliżej niesprecyzowanymi "politycznymi względami" i z najgorszym - utratą nadziei. Przetrwa wszystkie burze i w końcu czekając o bladym świcie w czerwonej kurteczce dostrzeże na horyzoncie swego ukochanego.  
Ważnym elementem filmów twórcy "Czerwonego sorga" jest polityka, a przynajmniej społeczny kontekst. W "Drodze do domu" potraktowany został on dość oględnie z czego wielu krytyków uczyniło zarzut. Trudno się z tym zgodzić, bo choć problematyka społeczna interesuje reżysera tym razem najmniej, to jednak nie zabrakło w nim, mimochodem umieszczonego społecznego komentarza. Do rodzinnej wioski, Yusheng przybywa japońskim jeepem, choć droga jest piaszczysta a osada wyludniona z młodzieży, która wyjechała szukać szczęścia w mieście. Miasto stanowi, zresztą, dla wiejskiej społeczności odległy egzotyczny ląd, niemal inną rzeczywistość. Gdy po wiosce rozchodzi się wieść, że Luo przyjechał z miasta, wszyscy biegną na jego przywitanie by uczestniczyć w tym niezwykłym wydarzeniu. Widz jednak dostaje wyraźną sugestię: "spójrzcie jaka przepaść dzieli miasto od wsi". To tylko kilka przykładów, jak umiejętnie można wpisać w konwencję melodramatu ważny komentarz do społecznych uwarunkowań chińskiej rzeczywistości. To co jednak nieco psuje wrażenie obcowania z dziełem wybitnym to niedostateczna moc dramatyzmu, będąca konsekwencją zbyt chyba sztywnego trzymania się melodramatycznego schematu. Choć los nie oszczędza bohaterów, to nie drżymy o nich, dobrze wiemy, że w ostateczności ocali ich happy end.   

Na koniec wypada kilka słów poświęcić odtwarzającej postać młodej Di, debiutującej na dużym ekranie - Ziyi Zhang. Niedoszła prima balerina, która wybrała jednak aktorską karierę uczyniła swoją bohaterkę, dzięki wielkiemu talentowi i zniewalającej urodzie, istotę niemal magiczną, idealnie tym samym wpisującą się w nostalgiczny, niezupełnie realny charakter opowieści. Warto zauważyć, że chińska aktorka, a dziś gwiazda światowego formatu, oczarowała nie tylko filmowego Luo, ale także samego reżysera. Zagrała u niego w dwóch kolejnych filmach, stając się jego muzą i towarzyszką życia, wypełniając tym samy puste miejsce u jego boku po Gong Li., innej wielkiej divie nie tylko chińskiego kina, z którą reżyser rozstał się w 1995 r.. Cóż... pozazdrościć tylko Yimou życiowych partnerek...


Więcej o „THE ROAD HOME”


OCENA: 8/10 

piątek, 4 czerwca 2010

AB-NORMAL BEAUTY (Sei mong se jun, Hong Kong, 2004)


Jiney jest młodą i piękną studentką, zdradzającą nieprzeciętny talent do malarstwa, a szczególnie do fotografii. Mimo iż przyciąga uwagę wielu mężczyzn, nad męskie towarzystwo przedkłada zażyłą znajomość z Jasmine, która jest jej przyjaciółką i kochanką. Pewnego razu, w drodze do domu, Jiney staje się świadkiem wypadku samochodowego. Pstryka ofierze serię zdjęć, doznając przy tym uczucia nagłej ekscytacji. Od tej pory zaczyna pogrążać się w nowej fotograficznej pasji z takim zapamiętaniem, że wkrótce traci panowanie nad własną psychiką. Źródłem zaburzeń okazują się traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa bohaterki, które nie dają o sobie zapomnieć w jej dorosłym życiu. Zakochana w Jiney Jasmine nie pozwala przyjaciółce popaść w paranoję. Prawdziwy koszmar ma się jednak dopiero zacząć.

„Zdjęcie śmierci” wyróżnia się spośród horrorów Oxide Pang Chuna i Danny‘ego Panga z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że wyreżyserował go tylko jeden z nich - Oxide Chun. Po drugie tematyka filmu tym razem nie sięga po wątki nadprzyrodzone, ale zagląda do ludzkiej psychiki, odnajdując w niej mrok i szaleństwo. Zasadniczym przedmiotem zainteresowania reżysera staje się obserwacja bohaterki zatracającej się w obsesji śmierci. Wiarygodność tego procesu w głównej mierze osiąga dzięki bardzo dobrej grze Race Wong (starszej siostry Rosanne, grającej w filmie Jasmine), przekonująco ukazującej powolny rozpad osobowości. Sceny, gdy nakłada papierową białą maskę z wyciętymi otworami na oczy i usta, stają się symbolem utraty własnej indywidualności. Wiarygodności służy także fabularne uzasadnienie jej narastającego obłędu traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa. Nie trzeba uciekać się do fachowej wiedzy, by uświadomić sobie, jak bardzo wypacza życie dorosłych osób piętno seksualnego wykorzystania w dzieciństwie. Portret takiej właśnie osoby „po przejściach” przedstawia Pang w „Zdjęciu śmierci”.

Badający zagadnienia seksualnego molestowania dzieci naukowcy dodają, iż sytuację pogarsza brak pomocy ze strony najbliższych. Matka Jiney, gdy ta wskazała sprawców jej nieszczęścia, nazwała ją „kłamczuchą”. Brak zaufania odbił się w dorosłym życiu na chłodnych relacjach z wiecznie nieobecną rodzicielką. Lęk przed płcią męską spowodował ucieczkę w homoseksualny związek z Jasmine. Natomiast nagła i postępująca fascynacja fotografią śmierci zdaje się być rezultatem skalanej dziecięcej niewinności, w którą brutalnie wtargnęło coś mrocznego, brudnego i złego. Nie bez powodu największej seksualnej satysfakcji dostarcza Jiney wspomnienie samobójczej śmierci nieznajomej dziewczyny. Scena fotografowania szkolnego kolegi, Ansona, oblanego wiadrem czerwonej farby staje się natomiast symulacją brutalnego morderstwa o podłożu seksualnym. Rzecz jasna, film Panga nie jest ani ilustracją podręcznika psychologii, ani ilustracją mechanizmów spustoszenia, jakie w psychice dziecka powoduje seksualna przemoc. Bardziej chodzi o zasygnalizowanie problemu, niż o jego dogłębną analizę. Niemniej zgrabne wplecenie w fabułę filmu rozrywkowego ważkiego problemu społecznego godne jest zauważenia.

Interesujący jest również poruszany w filmie motyw niebezpiecznych związków śmierci i sztuki. Czy rzeczywiście sztuka i uprawiający ją artysta mogą być „obiektywni” wobec czegoś tak strasznego i nieodwracalnego jak śmierć? Reżyser wyraźnie daje do zrozumienia, że rejestracja umierania „chłodnym okiem” może oznaczać, że źle się dzieje w naszym wnętrzu. Być może jesteśmy na dobrej drodze do zatracenia się w szaleństwie i przeistoczenia w potwora takiego, jak zakapturzony zabójca z filmu? Chyba, że w porę zapanujemy nad tkwiącym w nas złem. Zaburzona rzeczywistość w filmie Panga na szczęście wraca przynajmniej do częściowej harmonii. Jiney nie fotografuje już nieboszczyków i zarzynanych zwierząt, ale w finale tworzy jaśniejący barwami portret ukochanej Jasmine.

Wizualnie zwichrowany stan psychiki bohaterki reżyser oddaje przez operowanie kontrastem kolorów jaskrawych (głównie czerwieni) z ciemnymi (głównie zgniła zieleń), przez zaskakujące ustawienia kamery, dynamiczny montaż, sugestywną muzykę. Nie boi się nawet sięgać po tak wyraziste efekty, jak „drżące kadry”, czy stop-klatki. Efektowny sposób opowiadania nie zawsze jednak służy fabule filmu i czasem wydaje się przesadny.

Największym mankamentem okazuje się konstrukcja filmu. Dzieło Panga rozpada się bowiem na dwie wyraźne połowy. Pierwsza: to dramat psychologiczny utrzymany w niepokojącym psychodelicznym klimacie, który ukazuje fatalne skutki koszmaru wyniesionego z dzieciństwa. Na około trzydzieści minut przed zakończeniem seansu, intryga gwałtownie skręca w stronę mrocznego, niezwykle brutalnego thrillera, odważnie sięgającego w niektórych scenach nawet po elementy snuff movies. Efekt tego nietypowego zabiegu fabularnego nie do końca się powiódł z powodu różnicy w artystycznym poziomie obu „części”. Opowieść o szaleństwie okazuje się być znacznie bardziej zajmująca, niż epilog, sprawiający wrażenie dopisanego na marginesie już gotowego scenariusza, po to tylko, by udowodnić tezę o tym, że nie wolno igrać ze śmiercią.

Wyprawa Oxide Pang Chuna do mroków ludzkiej duszy wypadła co prawda interesująco i intrygująco, lecz znacznie dojrzalej i filmowo bardziej udanie zaprezentowała się ona w fabularnie podobnym "Diary" (2006). Niemniej "Ab-normal Beauty" warto obejrzeć, bo to znakomicie zrealizowany thriller/horror z bardzo dobrą rolą pięknej Race Wong.

Więcej o „AB-NORMAL BEAUTY”

OCENA: 6/10